To jest moje logo -
zapamiętajcie je, może kiedyś spotkamy się na szlaku...
Moim zamiarem jest wpisywać tutaj najświeższe informacje i przemyślenia.
PAMIĘTAJCIE: ten serwis będzie zawsze nudnawy i bez polotu, jeśli nie będzie Waszej współpracy Drodzy Internauci i Najmilsi Poszukiwacze.
Bądźcie aktywni! Oczekuję od Was:
- pytań, na które odpowiem w serwisie
- informacji o tym, czego nie napisałem, lub co zrobiłem źle
- informacji o wydarzeniach survivalowych i innych
- informacji o Waszej działalności
PROSZĘ TEŻ O COŚ WAŻNEGO: (wynika to z naszej korespondencji) - pytając o warunki obozu czy kursu, również o termin albo zakres nauk, nie zrażajcie się natychmiast, gdy czujecie, że być może to nie dla Was, bo np. nie czujecie się dość przygotowani.
Nie zawsze też od razu odpowiem na maila, ponieważ bywam zajęty...
Ten serwis powstał w roku 1997.
Teksty tu umieszczone, po pewnym czasie przechodzą "kwarantannę" jako osobne pliki, a następnie przenosimy je do stosownych rozdziałów serwisu. Niczego nie kasujemy, tak że każdy "zniknięty" artykuł można znaleźć wśród bieżących odpowiedzi, w spisie treści po lewej stronie ekranu, lub na liście na dole tego pliku.
[15.03.2018.]
Lata minęły. Sporo się działo. Aż przyszedł dzień, którym postanowiłem się pochwalić:
Niestety, jeśli Twoja przeglądarka nie odtwarza plików multimedialnych tutaj możesz zobaczyć ten plik!
[06.12.2015.]
Co u mnie nowego? Książki, które mnie porwały oraz te... zwyczajne...
[05.12.2015.]
Długo nie mogłem zdobyć się na dokonanie własnego podsumowania. Bo też i moje wizje bywały czasem sprzeczne, a ponadto nie chciałbym już rozkminiać, co, kto, dlaczego...
SURWIWALIA 2015 się odbyły. Znalazło się sporo chętnych do tego, aby tu przybyć i zobaczyć coś ciekawego, nie wspominając o osobistym udziale. Ludzie prowadzący warsztaty i opowiadający o swoich doświadczeniach, tłumaczący zawiłości niezbędnej wiedzy oraz robiący ogromne wrażenie na widzach - byli bez zarzutu. Powiedziałbym, że pokazali klasę.
Mankamentem było pojawienie się poczucia, że nasza impreza była jak support mało ważnego zespołu występującego przed gwiazdą. Wcześniejsza wiedza o tym, że takie poczucie się pojawi, dała by możliwość zupełnie innego zagospodarowania przestrzeni i czasu. Pierwszy, "nieoficjalny" wieczór był nasz - ewidentnie. Rozmowy przy ognisku wprowadzały w tematykę podobnie, jak siądnięcie na głodniaka w restauracji blisko kuchni i wdychanie smakowitych woni ostrzy apetyt.
Następne dni wyraźnie pokazały, że terytorium przejęli Tubylcy, czyli harcerze kończący swój rajd. Dokładnie w tym samym czasie i miejscu, gdzie szukaliśmy swojskiego, survivalowego klimatu. Cóż... dzieciaki biegały koło naszych stanowisk, roiły się w każdej stronie, gdzie nie spojrzeć. Piski, nawoływania, bieganina. Toi-toi były nieustannie zajęte, papieru brakło po paru godzinach, a człowiek zastanawiał się nad tym jak ogarnąć to, co miał sam robić. Kiedy ostatecznie dzieciaki zjadły lwią większość naszego mięsa piekącego się na specjalnym rusztowaniu nad ogniskiem, uznaliśmy, że co będziemy im żałować, ale jakże miło by było, gdyby choć spytały. Sarnina bowiem była specjalnym punktem programu dla ludzi, którzy płacili - o ile się dobrze orientuję - za bilety na naszą imprezę. A ostatniego dnia... pojawiła się masa samochodów parkujących dokładnie tam, gdzie wjazd był zabroniony. To rodzice przyjechali po swoje pociechy. Kiedy odjechali - przyjeżdżali następni.
Wszystkie punkty programu w rodzaju tzw. "oficjalnych" i "uroczystych" były jeszcze bardziej przaśne, niż w roku poprzednim, chociaż obiecywaliśmy sobie, że będą miały odpowiednią rangę.
Gościem Specjalnym tegorocznych SURWIWALIÓW był Paweł Frankowski, autor "świeżynki", czyli książki "Przygotowani przetrwają". Miał on niestety pecha, bowiem jego spotkanie odbyło się podczas padającego deszczu, zatem ludzie tłoczyli się pod wiatą, a bębnienie po brezencie zagłuszało cicho mówiącego Gościa. Drugi gość Specjalny, czyli Tomasz Grzywaczewski, drugi raz nawalił, chociaż ludzie znowu czekali na niego niecierpliwie. Nie przybył profesor Jan Terelak, który był dopiero co po wyjściu ze szpitala. Nie zawiódł Andrzej Trembaczowski, który tym razem nie zajmował się byciem Gościem Specjalnym, ale przygotował warsztaty wędkarskie.
Moja własna ocena miała związek z osobistymi doznaniami. Starałem się raczej za wiele nie pokazywać i nawet moje wieczorne, ogniskowe spotkanie na temat psychologii w survivalu zostało wymuszone na mnie przez moich kolegów. Broniłem się, ale doskonale wiedziałem, że mieli rację. I tak się czułem głupio. Przeniosło mi się to na moment sprzedawania mojej książki - czułem się, jakbym wciskał ludziom jakąś nieudaną rzecz...
Byłbym jednak niepoważny, gdybym po tych ostatnich słowach nie podziękował prowadzącym zajęcia oraz ich pomocnikom. Chociaż TO było na poziomie!
[16.06.2015.]
Już za parę dni, 19 czerwca, w piątek, rozpoczną się kolejne SURWIWALIA (poligon w Skierniewicach). Piątkowy wieczór jest przeznaczony przede wszystkim do spotkań i rozmów survivalowców, którzy będą przygotowywać się do pokazu złożoności i piękna survivalu przez następne półtora dnia. W sobotę będzie można spotkać Tomka Grzywaczewskiego (jego opowieści z grudnia 2010 znajdziecie poniżej jako mp3, w archiwum jako "LONG WALK raz jeszcze"). Będzie również Paweł Frankowski... właśnie ten, od "Przygotowani przetrwają". Ponadto spotkacie Andrzeja Trembaczowskiego (jego poszukiwana na Allegro książka jest wymieniona wśród mego spisu lektur). Prawdopodobnie ja przywiozę nieco swoich książek do sprzedania - tych najnowszych...
[28.05.2015.]
"Survival po polsku. III Edycja" już jest. Jest też patronat medialny radiowej Trójki. Dystrybucją i sprzedażą wysyłkową zajmuje się wyłącznie Firma Księgarska Serwis Sp.z.o.o. Podrecznikowo.pl. Mail: sklep@podręcznikowo.pl
[28.05.2015.]
Bieszczady 2015... TAK. Ruszamy na bytowanie z Łodzi na noc 5 lipca. Kto wyruszy z innych miejsc, ten nas będzie szukał 6 lipca w Zagórzu lub Komańczy. Powrót 19 lipca...
[25.05.2015.]
To już nie jest takie proste. Moja książka "Survival po polsku" pojawi się z napisem "III edycja". W sumie się cieszę. Zgodnie z życzeniem wydawcy jest to ta sama książka, co przedtem (dobrze szła i iść będzie - jak usłyszałem), ale pozmieniana, z dodanymi tekstami wynikającymi z mojego, wciąż zwiększanego doświadczenia. Mam jednak lekki niepokój. Nie silę się na wydawanie typowego poradnika, zatem ta książka i tak będzie inna niż pozostałe. Mam poczucie, że nie dopracowałem jej tak, jak bym pragnął. Dodam zatem renesansowy cytat: "Pamiętajcie, że uczyniłem, co mogłem. Przyjmijcie zatem dzieło życzliwie i nie żądajcie ode mnie tego, czego dać nie mogłem" - Giorgio Vasari (1511-1574).
[08.05.2015.]
Kupiłem w sieci nową książkę. Zajrzałem do niej i odetchnąłem. Wreszcie samodzielne dzieło, które nie jest kompilacją innych, podobnych książek. Wreszcie coś do przeczytania, kiedy to autor nie podaje prostych recept, ale je rozważa i omawia. Fajnie!
[15.03.2015.]
Znowu miałem nosa (tak to jakoś czuję, że powinienem udać się do księgarni i podejść do półki, na której bywają książki o survivalu) i w EMPiKu znalazłem coś nowego, co leżało cichutko w liczbie 'raz'.
W porównaniu z "Outdoor, ekstremalny survival" jest tu znacznie więcej wiedzy nam potrzebnej. Ale... może tak właśnie wybiera Bellona, wydawca, wszystko jest jedynie sygnalizowane, powierzchowne. Krótko mówiąc: ktoś chciałby nauczyć kogoś samoobrony pokazując mu na rysunkach trzy fazy ruchu. Genialne! Zupełnie jak dawanie komuś legitymacji instruktora survivalu po kursie internetowym... Oczami wyobraźni widzę Was, jak z radością poddajecie się operacji chirurgowi, co wcześniej kilka razy zerknął do netu.
[02.02.2015.]
Informuję, że właśnie skończyłem książkę zamówioną przez Lasy Państwowe, w której udział mieli jako współautorzy (alfabetycznie): Sergiusz Borecki, Bogdan Jaśkiewicz, Stanisław Kędzia, Krzysztof J. Kwiatkowski, Edward Marszałek, Andrzej Trembaczowski. Teraz należy tylko czekać z drgnieniem serca, czy Lasy również uznają, że to to jest książką. Dziś wysłałem teksty do wydawnictwa...
Pojawi się - najprawdopodobniej - także trzecie wydanie "Survival po polsku". Stare teksty będą zachowane, ale będzie też sporo nowych. Tymczasem w ostatnim czasie w moich zbiorach pojawiły się nowe książki (po prostu ich nie miałem, zatem niekoniecznie są nowe na rynku), które poniżej przedstawiam. Nie wpisuję ich tymczasowo do moich spisów, bo po prostu chcę nieco odpocząć... W końcu u mnie zaczęły się ferie!
[02.02.2015.]
Biję się w piersi - zapuściłem swoją stronę, bo to jednak powody były. Po pierwsze (a znacie moje zdanie na to) nie mam ochoty ścigać się z mnóstwem stron poświęconych survivalowi, a wszędzie w przybliżeniu - to samo.
Po drugie roboty miałem co niemiara, bo nasze Stowarzyszenie, zwłaszcza po zebraniu się gromady ludzi z wyobraźnią i dynamicznych, zaczęło rosnąć w siłę. Mam na myśli przede wszystkim jakość, ale niczego nie mam zamiaru zdradzać, zwłaszcza, że już się napatrzyłem na "odkrywcze" realizowanie przez innych - moich pomysłów sprzed lat dziesięciu. Kto mnie zna, to wie, że podzielę się wszystkim za darmo, ale nie lubię wyrywania cichaczem i chwalenia się jako własnym produktem. Dawno Wam to pisałem, Drodzy Survivalowi Mistrzowie - napiszcie malutkie "dziękuję", nawet bardzo bardzo drobnym drukiem...
Pozwolę sobie też przypomnieć reguły nie tylko kindersztuby, ale zwykłych relacji biznesowych. Skoro się było zaproszonym na imprezę SPSS, to w swojej relacji na własnej stronie wypada wspomnieć czyja to impreza była, a nie wyłącznie dziękować organizacyjnemu pomocnikowi. Dlatego teraz wyraźnie napiszę: SURWIWALIA pod Skierniewicami w 2014 roku była to impreza Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu, którego honorowi goście oraz instruktorzy prowadzący warsztaty pokazali się wszystkim pozostałym. Współorganizatorem technicznym był Hufiec ZHP Skierniewice, który sporo się napracował. Faktem jest jednak, że medialnie rola SPSS została w zasadzie uwidoczniona głównie przez wystawienie banera oraz zamieszczenie logo na spocie (na którym nawet nie pokazano honorowych gości, a jedynie Jacka Pałkiewicza...)
[27.06.2014.]
W EMPiKU znalazłem się przypadkowo i... ustrzeliłem. Cóż powiedzieć - bardzo amerykańska książka. A Amerykańce to wiadomo, że tylko łowią i polują w przerwach pomiędzy napadami na banki. Na pewno parę patentów znajdziecie, ale... książka nie jest warta ceny, jaką sobie zażyczono. Chyba, że ktoś pasjonat!
[26.06.2014.]
Myślę tylko o tym, jak to w 1919 roku czyjeś zachłanne ręce otworzyły te książkę, a myśli zupełnie odleciały...
[25.06.2014.]
Pojawiło się polskie wydanie książki "Last Child of the Wood" Richarda Louva. Przeczytajcie koniecznie! Przeczytajcie, przemyślcie i... działajcie!
[22.06.2014.]
Komaszyce znów zaroiły się od kursantów. Nie powiem - ten sezon był pełen uroku i śmiechu. Wśród kursantów znalazło się parę perełek. Miło będzie kiedyś spotkać ich jako prowadzących szkolenia czy warsztaty, jak to zdarzyło się na Surwiwaliach, kiedy to byliśmy wręcz dumni, że niektórzy mogli popisać się swoją sprawnością. Bo dodam, że kurs, pod egidą Polskiej Akademii Sportu, prowadzili wyłącznie instruktorzy-członkowie Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu.
[10.06.2014.]
Można być dumnym, Moi Mili. Impreza przygotowana przy pomocy połączonych sił Hufca Skierniewice oraz Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu okazała się produktem dobrym. Jeśli teraz dodać, że organizatorzy znaleźli punkty słabsze, poczuli też, że czegoś brakowało, pomyśleli nad zupełnie nowymi pomysłami - można uznać, że za rok zjadą się tłumy. Tym razem było nas wszystkich (wraz z gośćmi ze Skierniewic w ramach rodzinnych zawodów niedzielnych) koło setki. Policzyć i tak się nie dało, więc nie pytajcie.
Kiedy dostałem misję przemówienia do zebranych uczestników, gdy przed nimi zasiedli goście honorowi czyli autorzy książek o survivalu, zrozumiałem nagle, że oto mamy do czynienia ze spotkaniem trzech autorów trzech pierwszych książek o survivalu (chronologicznie: Jacek Pałkiewicz, Krzysztof J. Kwiatkowski, Andrzej Trembaczowski). Przedtem takich książek po prostu nie było. A teraz można było naraz poznać trzech ludzi, którzy zajęli się opisaniem sztuki przetrwania, porozmawiać z nimi, zrobić pamiątkowe zdjęcie.
Jestem wdzięczny kolegom-warsztatowcom, którzy dali z siebie ile mogli, by survivalowa impreza była dobrze pamiętana. Jedynie - nie wiem czemu - w paru miejscach wskazuje się jako wyłącznego organizatora Hufiec Skierniewice (Hufiec nie zawinił) z pominięciem Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu...
[30.05.2014.]
Na wszelki wypadek chciałem przypomnieć, że w sobotę 7 czerwca na Surwiwaliach pojawią się autorzy książek piszący o survivalu i szalonych wyprawach. To Jacek Pałkiewicz, Andrzej Trembaczowski i Tomasz Grzywaczewski. Będę i ja. Dwaj z nich przywiozą ze sobą po kilka książek na sprzedaż, wiedząc, że chętnych na wpis i autograf nie zabraknie.
A oto książki, które będzie można zawieźć ze sobą do domu po Surwiwaliach! Zdradzę, że Andrzej Trembaczowski zawziął się, żeby wznowić swoją książkę "Zanim wyruszysz, czyli coś o survivalu". Pracuje obecnie nad nowymi tekstami...
Do boju, Moi Drodzy! Pojawcie się w dniach 6-8 czerwca w Joachimowie-Mogiły k/Bolimowa, woj. łódzkie...
[18.04.2014.]
Nabrałem jakiejś dziwnej chęci, by się pochwalić na stare lata, iż otrzymałem niegdyś prezent, który spowodował, że poczułem się coś wart również z punktu widzenia zupełnie innych fachowców, niż dotychczas. I to fachowców z wysokiej półki. Przyznam, że trochę mnie to podkręciło. Otrzymałem bowiem od szturmowca coin tej jednostki, a towarzyszyły temu słowa: "W uznaniu zasług". No pięknie...
Kiedy uświadomić sobie, że mój ojciec był żołnierzem gen. Sosabowskiego, a jednocześnie, w tym samym miejscu jego szwagier, Lonek Łysz, kapitan WP jeszcze przed II wojną św., był instruktorem cichociemnych (o czym ojciec nawet nie wiedział), to otrzymanie takiego daru ma ciekawą wymowę...
[17.04.2014.]
Oto informacja o będącej w przygotowaniu imprezie SURWIWALIA 2014, czyli zlocie survivalowców w Puszczy Bolimowskiej. Jego organizatorami są Hufiec ZHP Skierniewice oraz Stowarzyszenie Polska Szkoła Surwiwalu, którego jestem prezesem.
[31.03.2014.]
Stało się to, że w moje ręce wpadła płyta DVD z filmem "Mój biegun".
Rzecz o historii Jaśka Meli, który utraciwszy rękę i nogę powędrował wkrótce wraz z Markiem Kamińskim na Biegun Ziemi, a potem... na drugi. Film jak samo życie. Film, który mnie poruszył jako film. I poruszyła mnie gra Maćka Musiała. I rodzice byli jak żywi... i wszystko.
Mój tryb życia przeprowadził mnie przez masę ludzkich dramatów, mnie samego wielokrotnie potrząsnął - choć nie jestem przewrażliwiony czy czułostkowy. Całe moje dorosłe życie było wkraczaniem w dramaty, tragedie, zagrożenia, szlochy, bóle, zgony... A teraz zapadłem w zadumę, taką, jaką można mieć tylko po traumie. Zaduma i fale głęboko ukrytych emocji. Bo to kiedyś trafiło mi się, że poznałem Jasia Melę. Wysłuchałem jego opowieści, towarzyszyłem jego wyjaśnianiom sensu życia dla innych dzieciaków przy ognisku. Patrzyłem także jak ten okaleczony chłopak biega po lesie wraz z innymi podczas gry terenowej. Pełen werwy i radości życia. Sam byłem w tym momencie takim... "przypadkowym elementem", tłem. Ale byłem.
I poprzez obejrzenie tego filmu - a parę lat minęło od tamtego naszego spotkania - wróciły do mnie spiętrzone myśli i pytania bez odpowiedzi. Wszakże - jak sam uważam - poświęciłem swe życie wypełnianiu misji, która ma wspierać tych, co są w pułapce bez wyjścia. W pułapce swych niemocy i niemożliwości. Splątani przez rozpacz, zwątpienie, odrzucenie, brak życiowego celu.
Tymczasem poczułem się nagle bezsilny już w pierwszej połowie filmu, który - jedynie filmem będąc - opowiadał jednak o tym, blisko czego kiedyś się znalazłem, a więc napotykając na swej drodze człowieka, którego opowieść się tyczyła. Doznałem uczucia bezradności, bo wiedziałem, że to wszystko JUŻ się stało. Ale tkwiłem tak mocno w opowieści, że czułem złość, że tu i teraz nie byłem w stanie nic zrobić. Mimo, że miałem nieustanną świadomość w jakim to czasie faktycznie tkwię, że oglądam film, że widzę Maćka Musiała...
I przypomniało mi to wynurzenia mego przyjaciela, który był operatorem GROMU. Powiedział: "Czas mija... A Ty nagle, patrząc na jakiś film, jesteś znowu w akcji, w której zdarzyło się to, co zdarzyć się nie miało prawa. I masz przed sobą ekran telewizora, a twoja dusza ponownie degraduje się winą, nawet gdy nie była twoją. I to wraca, i to wraca, i to wraca..."
"Jeżeli ktokolwiek powie ci, że najważniejsza jest technika, to wal go w mordę. I nie martw się, bo to było działanie czysto techniczne, według jego oczekiwań. Powinien być zadowolony. Bo technika jest całkowicie pozbawiona duszy. A człowiek ma duszę, nawet, gdy w to nie wierzy i się tego wypiera..."
"Jeżeli więc masz do czynienia z kimś, kto ma ochotę iść wymierzać sprawiedliwość bronią, ustawiać do pionu innych ludzi, wskazywać im na siłę jakie życie mają prowadzić - oddal się. Bo to jest TYLKO technik i pewnie sam jest maszyną... I nie wierz, że dążenie do pieniędzy to zupełnie coś innego - to też mechanizm. Zatem proszę cię - ty rób właśnie to, co robisz!"
[25.03.2014.]
Jestem jestem... Przepraszam Was, nie musicie już robić kolejnej awantury - wiecie przecież, że dzieje się u mnie aż za wiele, a zwłaszcza dzieją się rzeczy zupełnie nowe, szczególnej dla mnie wartości. Wiecie też, że mam poczucie, że intensywnie się rozwijam.
Zdecydowanie mogę potwierdzić, że obserwuję u siebie od dłuższego czasu przemiany w reakcjach mojego organizmu na temperatury. Survivalowe działania, wypuszczanie się w świat w nieprzyjazne pogody, noclegi w śniegu, a przede wszystkim uruchomienie w sobie samym mechanizmów psychofizjologicznych regulujących odczuwanie i znoszenie zimna - to moje spore osiągnięcie. Jakie mam efekty? Przede wszystkim te najważniejsze - przestałem się przeziębiać (co było zmorą mej młodości, nawet tej późnej). Tak więc nie przeżywam tego co Wy: katarków, kaszelków i różnych takich.
Dużo więcej czasu poświęcam analizowaniu ludzkich zachowań. Przeogromne jest bogactwo wyniesione z młodzieżowego ośrodka wychowawczego. Dwadzieścia cztery lata...! Z mymi wychowankami mogłem przećwiczyć wiele survivalowych zadań. Mogłem też przyglądać się zachowaniom w sytuacjach trudnych i bardzo trudnych, a co najważniejsze - otrzymywałem masę informacji zwrotnych. Znajdowaliśmy się bowiem w zdrowym układzie koleżeńskim, a nie w uwikłaniu funkcji instytucjonalnych i dydaktycznego smrodu.
Teraz funkcjonuję czasem jakbym dopiero co wyszedł z fabryki. Jeśli mam jakieś bolączki, to chyba z powodu obserwacji, jak bardzo ludzi marnują czas dany im na ziemi, kiedy zaniedbują szanse dane im na własny rozwój. Poznaję ciekawych ludzi, a potem oni zostają w swoim świecie stereotypów, podczas gdy ja prę do przodu. Dlatego cieszę się, że otacza mnie grono przyjaciół potrafiących nadawać sens swemu życiu... I że są cierpliwi, kiedy marudzę zanadto...
Obecna wiosna przybyła z prezentem. Była to całodzienna wyprawa do jaskini. Jeszcze takiej nie miałem. Bo nie była to "po prostu jaskinia", ale "jaskinia a w środku moi przyjaciele". Dzięki Ci, Sergio... bo zrobiłeś ze zwyczajnego wypadu wgłąb ziemi - przygodę. Wartościową. Nie jest przypadkiem, że uczestnicy tej przygody mieli potem roziskrzone oczy i śpiewające dusze. I cały czas wracają do wspomnień, by się nimi wzajemnie dzielić. To taka forma przedłużania psychicznego orgazmu...
Czemu aż tak? Jaskinie już kiedyś tam widziałem na własne oczy. Zamknięcie w ciasnej przestrzeni ani ciemności nie przyprawiają mnie o dreszcze lęku czy ekscytacji. Przeciskanie się pomiędzy głazami i przez szczeliny, to dla mnie nie nowina. Ale kiedy to wszystko jest podane z poprzedzająca opowieścią-informacją. Kiedy zawczasu ukazywana jest wędrówka w takich warunkach, w aspekcie funkcjonowania gromady ludzi związanych ze sobą i odpowiadających za siebie, a w dodatku kiedy to się faktycznie realizuje po wejściu w ciemność - pojawia się chłonięcie czegoś specjalnego. Do prawdziwej uczty dochodzi zaś, kiedy grupa rozpoczyna ewakuację z wyłączonym światłem, w całkowitych ciemnościach, po omacku i pomagając sobie nawzajem. I nie będę niczego więcej opisywać - to trzeba przeżyć!
Powtórzę tylko za Sergio zwanym 'Borsukiem' (bo to niemiluch taki), że do jaskini nie prowadzi się innych ludzi, jeżeli nie zna się samemu tego miejsca, i to dokładnie.
[08.03.2014.]
Czas płynie. Czasu mam coraz mniej. Dookoła zmiany. Ukraina walczy i czeka sprawiedliwości. Rosja... nie wie co czyni. Przerażały mnie te sfilmowane kobiety na Krymie skandujące "Rosija, Rosija...!". Zabiłyby dla świecących paciorków...
Pokazały się nowe książki. O przetrwaniu. Jak na ironię. Dwutomowa "encyklopedia przetrwania", czyli ogromny zbiór haseł, do których zajrzy się, kiedy będzie trzeba. To "Pozornie bezpieczny" A.G. Rozena. Tylko czy starczy czasu, by zerknąć i się nauczyć? I "Sztuka przetrwania" Roba Beattie. Książka fajna i fajnie wydana... ale co można znaleźć nowego w kolejnej książce opisującej kolejny raz to samo? Drodzy survivalowcy - krąg się zamyka. Tworzy się zaczarowane koło bez wyjścia. Jak sytuacja Rosji... A Rosja również ma poczucie, że przybyło jej coś nowego. Owszem...złuda.
A ja czasu mam coraz mniej...
[11.01.2014.]
[09.01.2014.]
18 stycznia 2014 roku, Warszawa, Koszykowa 28, Biblioteka Publiczna m.stoł., godzina 10.oo
[09.01.2014.]
"Klan niedźwiedzia jaskiniowego" został sfilmowany i otrzymałem właśnie DVD - reżyseria Michaela Chapmana. Nie ma polskiej wersji językowej, ale język jaskiniowców jest w przeważającej części migowy. Pomagają nieco napisy w j. angielskim. Jeśli czytało się książkę, można rozumieć wszystko, co się dzieje. Szkoda, że kunszt reżyserski został nieco uszczuplony do "migowego" języka filmu. Wszystko jest podane na tacy, jakby oglądać miał to człowiek Cro-Magnon. Filmu jeszcze w całości nie obejrzałem, zatem nie nadaję mu teraz swojej wyraźnej oceny - należy ją traktować jako zastępczą w moim spisie filmów.
Jest to jednak jeden z nielicznych filmów o dawnych epokach, kiedy człowiek jeszcze nie używał metalu. Warto sięgnąć po takie tytuły jak "10.000 lat przed naszą erą" w reżyserii Rolanda Emmericha (jest wersja polska) oraz "Walka o ogień" w reżyserii Jean-Jacquesa Annauda (tylko wersja francuskojęzyczna, ale... w całym filmie nie ma żadnych dialogów).
W "Klanie" używanie języka migowego przypomniało mi o książce Rogera Foutsa "Najbliżsi krewni" o migowej metodzie porozumiewania się z szympansami, co dało nieoczekiwanie dobre rezultaty. Warto się pogłowić nad tym podczas oglądania filmu.
[24.12.2013.]
Bellona wydała kolejną książkę odnosząca się do survivalu. Jej tytuł "SURWIWAL czyli praktyczny przewodnik sztuki przetrwania" autorstwa T. Edwarda Nickensa. Jeśli jesteś całkowicie początkujący - parę ciekawostek tu znajdziesz. Jeśli już coś o survivalu wiesz, też znajdziesz kilka ciekawostek, ale znacznie mniej. Jeśli masz jakieś pojęcie o survivalu... nie zaznasz zachwytu.
Powiedzmy tak: całkowicie wystarcza, że to JA wydałem pieniądze na tę książkę. Jestem propagatorem survivalu - dlatego MUSZĘ.
[21.12.2013.]
Adam Wajrak wydał już w zeszłym roku serię książek mówiących o otaczającej nas naturze, a zrobił to w formie, która doskonale może wprowadzić młodych ludzi do puszczańskiego survivalu...
[16.12.2013.]
Polecono mi książkę. Zaryzykowałem i kupiłem całą serię. Pierwszą w kolejności jest "Klan niedźwiedzia jaskiniowego". Historia jest umieszczona w pradawnych czasach, czasach jaskiń. Autorką jest Jean M. Auel, która pisze o sprawach przetrwaniowych imaginując sobie jak to mogło wyglądać kiedyś. Rzecz w tym, że autorka nie chciała pozwolić sobie na zupełną fantazję - skorzystała z wiedzy zdobytej z kursów survivalowych...
Polecam!
[15.12.2013.]
14 grudnia razem z mym survivalowym asystentem (pierwszym i najważniejszym), a obecnie członkiem Zarządu SPSS, "Mario" Zawadzkim, odwiedziłem dzieciaki z Oddziału Młodzieżowego Szpitala Psychiatrycznego przy ulicy Czechosłowackiej w Łodzi. Znalezienie się w takim miejscu oznacza dla każdego utratę czegoś więcej niż tylko swobody poruszania się. Sądzę, że każdy człowiek czuje specyficzny niepokój związany z własnym funkcjonowaniem, to poczucie utraty kawałka siebie...
Opowieść o survivalu jest o tym, że człowiek wpada czasem w kłopoty, ale ma w sobie siłę, aby się nimi zająć. Byleby nie uwierzyć, że się jest bezradnym.
[10.12.2013.]
Dziś w Trójce (radiowej) była mowa o tym, jak przygotować się na sytuację, że się utknie na długo w samochodzie, na trasie. Wypowiadało się kilku panów, znawców survivalu i sprzętu będącego wsparciem w takich sytuacjach.
Nie udało mi się dodzwonić do radia (miałem skomentować całość przed 19-tą), zatem pozwolę sobie na wypowiedź tutaj. Istotne jest to, że przedstawione wypowiedzi w dużej części były zrozumiałe dla survivalowców, czyli magików od przetrwania, którzy na samo hasło czy sformułowanie wiedzą o co chodzi. Dlatego pojawił się wątek nadmanganianu potasu (tylko wymienionego), krzesiwa (nadającego się - jak powiedziano - do zapalenia kawałka papieru) czy folia ratownicza chroniąca przed utratą ciepła. Wszystko to było jakoś nieadekwatne do sytuacji przeciętnego obywatela za kierownicą, tkwiącego na drodze w wielokilometrowym zatorze na drodze i zasypywanego śniegiem.
Nadmanganian jest istotny, jeśli w ogóle wie się o co chodzi, krzesiwem dość trudno zapalić papier, zwłaszcza że ten szybko chłonie wilgoć (znacznie lepiej watę wzięta z apteczki samochodowej), a ponadto działania z krzesiwem trzeba opanować. Ale, co najważniejsze, nie będziemy dysponować ani rozpałką, ani drewnem opałowym. Wszystko dookoła będzie zasypane śniegiem i/lub mokre. Dajmy więc sobie spokój z ogniskiem.
Od folii ratowniczej znacznie lepszy będzie koc, o który w samochodzie znacznie łatwiej. Na wyposażeniu samochodu warto zawsze mieć:
W ogóle - jeżdżąc na dłuższej trasie zimą - lepiej mieć ze sobą w bagażniku:
Ze sobą do kabiny bierzemy:
Jeśli nie jesteśmy na drodze sami, to współpracujemy z towarzyszami niedoli:
To zupełnie jasne, że informujemy o sytuacji służby (na razie nie będzie to jednak numer 112, ale 997, 998 i 999) i co jakiś czas przypominamy o sobie... Często spotykany w samochodach GPS pomoże ustalić miejsce naszej "niewoli".
Dziękuję....
[07.12.2013.]
4-5 grudnia w auli CEPL SGGW w Rogowie odbyła się konferencja z cyklu WSPÓŁCZESNE ZAGADNIENIA EDUKACJI LEŚNEJ SPOŁECZEŃSTWA. Temat przewodni: Pożytki leśne w nauce, praktyce i edukacji leśnej społeczeństwa.
Braliśmy w niej udział w ramach współpracy z Lasami Państwowymi: Przemysław Płoskonka, Kamil Grzelka, Sergiusz Borecki, Krzysztof Lewicki, Bartosz Wójcik, Mateusz Kosiński. I ja także...
Przeprowadziliśmy między innymi warsztaty "rzemiosła leśnego" a w jego ramach wykonywano drewniane łyżki i widelce, wyrabiano zagłębienie w niecce, uzyskiwano włókna z pokrzywy, aby z nich upleść niezwykle mocny sznurek. Trzeba przyznać, że cieszyły się te warsztaty niezłym zainteresowaniem. Widzieliśmy całkiem szacowne osoby plecące sznureczki...
Trzeba przyznać, że spotkanie Stowarzyszenia oraz Lasów Państwowych na konferencji o tym prestiżu pozwoliło na zauważenie pewnych wspólnych interesów. Mało tego - zostaliśmy uznani za sojuszników ludzi lasu... I zdaje się - z tego coś będzie w przyszłości.
[27.10.2013.]
Myślenie survivalowe... Będę do niego nieraz wracał. Jeśli pytacie mnie "dlaczego?", to zapewne mało się nad tym zastanawialiście, albo wydaje się ono mało istotne. Kiedy myślę o własnym doświadczeniu, to właściwie nie ustaję w śledzeniu ludzkich zachowań, które by świadczyły o survivalowym myśleniu. A więc takim myśleniu zdroworozsądkowym, ale wspartym rzeczywistą wiedzą oraz... byciem uważnym *).
W czasopiśmie zatytułowanym SURVIVAL napisałem przed laty artykuł o survivalowym myśleniu, po czym pojawił się ktoś, kto zaczął oponować, że nie ma takiego myślenia podobnie, jak nie ma myślenia rowerzysty. Trudno mi było polemizować, skoro ktoś mówi, że nie ma, a nie zastanawia się, że opowiada przecież o konstruktach myślowych, a nie o krasnoludkach. Wszakże w zależności od okoliczności mówimy, że ktoś myśli jak konstruktor, albo że do rozwiązania problemu potrzebne jest myślenie ekonomiczne a nie życzeniowe, itp.
Teraz, odkąd częściej przedstawiam zalety survivalu, których przecież doznałem, a i byłem świadkiem przemian u innych ludzi - wątpię w takie myślenie. Mam tu na myśli nie tyle "nieistnienie", co "brak". Jest ono wielką rzadkością, co jest o tyle przykre, że nawet dotyczy "ludzi survivalu". Być może to wygrywa myśl cywilizacyjna, ta wypełniona wiarą, że skoro istnieją rozmaite służby, by innym zapewniać bezpieczeństwo, dobry byt oraz godny byt - to nam pozostaje tylko czekać na spełnienie. W tym czekaniu nie ma jednak miejsca samodoskonalenie się w tym, aby skutecznie móc chronić siebie i bliskich. Przed czym?
Tak zwane "myślenie powszechne" (które jest zarazem "myśleniem przeciętnym") przynależne jest ludziom, którzy nie zawracają sobie głowy głupotami. Owe głupoty to ewentualny pożar, łatwo wyobrażalne uczestnictwo w wypadku komunikacyjnym, konieczność udzielenia komuś zakrwawionemu pierwszej pomocy, czy po prostu pomoc w wydostaniu się uwięzionemu zwierzęciu z kanału. Wszystko to przecież mają zrobić wezwane służby, prawda? Myślenie powszechne, obowiązujące i niezbywalne dotyczy więc osób, które w życiu są szare, utknęły w jakiejś precyzyjnie zdefiniowanej roli społecznej, czasem mają problem z myśleniem w ogóle, ale o tym nie wiedzą. Dlatego nigdy nie będą gotowe na pozbycie się własnego lęku wysokości, nie zdecydują się na pobrudzenie czystych spodni (a poza tym spieszą się), choćby to miało związek z uratowaniem czyjegoś życia, i nie pomogą zwierzęciu, bo przecież się nie upaprzą...
*) Psycholodzy i terapeuci nazywają to "byciem przytomnym"
[10.08.2013.]
Długo nie mogłem sobie przypomnieć, co to za tekst majaczył mi w głowie zawsze wtedy, gdy ludzie mówiący o trudnych sytuacjach w swoim życiu, dostają komentarze od doświadczonych bojami przyjaciół. Sam miałem do czynienia z podobnym przypadkiem, gdy tkwiąc w niewygodnych, nieprzyjaznych warunkach, słuchałem przez telefon tzw. "dobrych porad". Żadna z nich nie miała najmniejszej szansy na spełnienie.
To charakterystyczne, że ludzie przebywający w komforcie mają tyle ważnych rzeczy do powiedzenia na temat wybrnięcia z sytuacji. I nic ich nie powstrzyma - nawet informacja, że nie możemy rozpalić ogniska proponowaną metodą, gdyż znajdujemy się na piaszczystej pustyni i nigdzie nie ma niczego, co by nadawało się na opał, a poza tym... cierpimy od nadmiaru gorąca. Potok mądrości jest gotów płynąć w nieskończoność.
Właśnie sobie przypomniałem dobre rady, jakie dawali prześmiewcy: Antoni Słonimski i Julian Tuwim w swoich "W oparach absurdu". Tytuł ich porady dotyczył trudnej sytuacji życiowej "Co podać do stołu, gdy przyjdą goście, a w domu nic nie ma". Poniżej owa porada:
[10.07.2013.]
Nareszcie przyszła do mnie przesyłka. Z radością otworzyłem ją i zerknąłem do zawartości: "Dzika kuchnia" Łukasza... Po łapczywym przeglądaniu - radość nie minęła. Zwiększyła się. I to całkiem dobra nowina.
[8.07.2013.]
Niespodziewanie dla mnie - pojawiła się książka. Jest ona wspomnieniem o byłym dowódcy 7 Pułku Ułanów Lubelskich w Glinniku, generale Tadeuszu Buku, który zginął w wypadku lotniczym pod Smoleńskiem.
Autorem jest major Sławomir Miszczuk. Jej tytuł: "Sen o szabli czyli jak Buk kawalerię tworzył". Rzecz w tym, że od strony 55 owej książki można przeczytać o tym, jak to pojawiłem się w kawalerii powietrznej wraz kolegą-wychowawcą, Leszkiem Nowakiem, oraz naszymi wychowankami z Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego nr 2 w Łodzi. Sławek Miszczuk (wówczas porucznik) został oddelegowany na naszego opiekuna przez (ówczesnego majora) Tadeusza Buka. Zachęcony tym wspomnieniem powziąłem zamiar opisania naszego zgrupowania, co zrobię nieco później. Tymczasem chociaż pokażę okładkę...
Książka została wydana przez Agencję Wydawniczą PAJ-Press BIS w 2013 roku.
[4.07.2013.]
Dostałem maila, którym natychmiast zapragnąłem się podzielić. Mam nadzieję, że przykład naszej z autorem rozmowy podziała równie inspirująco, jak moje opowieści o opiece nad starym ojcem (liczne maile o tym świadczyły).
Po tym mailu - moja odpowiedź, nie ukrywam: żarliwa...
Odpowiedź...
Moja odpowiedź...
Czekam z niecierpliwością na rozwój wydarzeń...
[1.07.2013.]
Dzieje się sporo. Nawet dużo za dużo. Moje zaniedbanie własnej strony czasem bierze się z okresu bierności w moim życiu, chęci odetchnięcia. Często mam nadmiar zdarzeń i emocji. Pozwolę sobie dokonać szybkiego przeglądu:
2011 - okres opieki nad ojcem, a więc całkowite wyłączenie się z poważniejszych działań
2012 - po śmierci ojca: leczenie kręgosłupa nadwerężonego podczas dźwigania taty; pożegnanie z ukochanym psem
2013 - powrót, a więc "pojawianie się w świecie", za tym poszło udzielanie się w przedsięwzięciach naukowych (konferencje, warsztaty), kolejna odsłona kursu dla instruktorów survivalu (przewaga żołnierzy, którzy byli po misjach w Afganistanie), wyprawy 4x4 (Ukraina, Rumunia), praca nad projektem unijnym z Uniwersytetem Łódzkim i fundacją OPOKA, propozycja wznowienia mojej książki w zmienionej wersji (siedzę teraz nad wymianą tekstów - usuwam ewidentne starocie, wpisuję nowe przemyślenia)...
Tymczasem trafił mi się 4-dniowy pobyt w szpitalu... Dotarłem do momentu, kiedy człowiek dowiaduje się, że jego niezniszczalność ma swój kres. Dobrze, że jest taka chwila, kiedy dostaje się ten sygnał, bo w efekcie można wybrać szybkie spalanie lub swobodny czas na wypełnienie swoich życiowych zadań. Dla mnie ważniejsze jest to drugie, zwłaszcza że czuję swój nieustanny rozwój. Moje survivalowe i resocjalizacyjne wnioskowania oraz pisaniny nabierają rumieńców...
[22.05.2013.]
Zakupiłem właśnie nową książkę Jacka Pałkiewicza "Dżungla miasta. Klucz do bezpieczeństwa". Będzie to zapewne przydatny zestaw podpowiedzi odnoszących się do zachowań w ludzkich mrowiskach oraz w zetknięciu z zagrożeniami naturalnymi i cywilizacyjnymi.
[01.04.2013.]
Pisanie na życzenie - dla Małgorzaty Ch.
Las jest zajęty sobą.
To lepsze powiedzenie, niż to, że las żyje. Człowiek także jest zajęty sobą. I to również jest lepsze określenie. Człowiek zbliżający się do lasu wie, że przed nim jest las. Jest zajęty swoim marszem ku ścianie drzew, a potem wchodzeniem między nie. A potem zajmuje się swoim byciem w lesie… Są to zazwyczaj poszukiwania smacznych owoców malin lub czarnych jagód. Albo grzybów. Pojawia się też ciekawość, czy zobaczy się sarnę, albo czy uda się umknąć przed dzikiem, gdyby… Tak mija czas i człowiek wraca do domu. To się nazywa „byłem w lesie dzisiaj”.
Ludzie mieszkający tuż obok lasu tak nie mówią. Mieszczuch nie uruchamia mózgu oraz narządów mowy, ani nie skupia na sobie żadnej uwagi tylko po to, by wypowiedzieć zdanie: „Byłem dziś w łazience…” Do lasu chodzi rzadko. Jeśli wychował się na wsi – nieco częściej, bo brakuje mu smaku grzybów w potrawach i woli liczyć na swoje zbiory, niżby miał za coś takiego płacić. Wchodzi do lasu, bierze to, po co przyszedł, i wraca do domu. Obojętnie.
Nie obciążam nikogo bezmyślnością, brakiem emocjonalności czy obojętnym stosunkiem do lasu. Bo las jest zajęty sobą. Nie robi niczego „pod nas”, nie podlizuje się, ani nie łasi… Ale swoje wie. To nie jest jedynie porzekadło: nie było nas, był las. Człowiek mierzy wszystko ludzką miarą, napina swoje mięśnie albo ogląda swoją gładziutką skórę w lustrze, cały pełen zachwytu, a tymczasem… pokonują go małe, niezauważane i pomiatane bakterie.
Las swoje wie. Jemu jest wszystko jedno, że człowiek weń wkroczył. Tylko dla niektórych las otwiera swoją duszę, i też nie do końca. Bo z lasem trzeba się przespać. Nie nie… wy tylko jedno macie w głowie. Kiedy do lasu wchodzi ten, który czuje, las sam mu uchyla swej kołdry. I ten ktoś wie na pewno, że będzie tu spał. Las daje mu wszystko, czego będzie potrzebował: miękkie mchy jako posłanie, materiał na zbudowanie zadaszenia, susz na opał. Powoli wygasza światła i wycisza wnętrze.
Póki pali się ogień, jesteśmy spokojni. Za plecami – i wokół nas – zagęszcza się czerń. Wiemy, że w niej coś siedzi, coś nas obserwuje, może się skrada… Ale ogień, właśnie ogień nas chroni. Sam las obawia się ognia. Chociaż… wpuszczając nas dał nam chyba do zrozumienia, że nam ufa. Nie zrobi nam chyba głupiego dowcipu. Tymczasem szum ognia, trzaskanie gałązek i wystrzeliwanie iskierek dodaje nam otuchy. I tak pojawia się konieczność, aby przynieść jeszcze trochę drewna. Odchodzimy od centrum światła i ciepła, i z każdym krokiem czujemy, że im dalej od niego, tym bardziej „inaczej” – ale wzrok przyzwyczaja się do ciemności, w nozdrza (i pod powieki) nie wciska się natrętny dym. Jesteśmy w całkiem nowym świecie!
W żadnym przypadku nie przypominajcie sobie żadnych horrorów. Ja to kiedyś zrobiłem (choć odganiałem te myśli) i mimo, że specjalnie ich nie lubiłem i nie oglądałem, one zrobiły swoje. Wiem, że nie czytacie tego będąc nocą w lesie, zatem nie robię teraz niespodziewanego zamieszania. Bo to, co może nas najbardziej skrzywdzić nocą w lesie – siedzi w naszych głowach. I lepiej tego nie zapraszać do rozmowy…
Kiedy nasze uszy doznają tego wrażenia, ze nie jesteśmy tu sami – nam to już wystarcza. Jak to dobrze, że od razu przypomina nam się, że lasowi trzeba wierzyć, bo on nie ma złych zamiarów. Możemy wciągnąć powietrze i pomyśleć, że ten jeż w ciemnościach również zamarł w bezruchu czując naszą bliskość. Odzywający się puszczyk potwierdza, że wszystko w porządku – jest i czuwa.
Za to rano… Rano czujemy wyraźnie, że to jeszcze nie pora na wstawanie, ale ptaki o tym nie wiedzą. Splatają swe głosy w coś, co zapewne nazwalibyśmy symfonią natury, ale my wiemy, że jest to gęsta i słodka konfitura, a my jesteśmy zanurzoną w niej truskawką (niektórzy wolą – wisienką), i że te wszystkie pienia, wibracje i łaskotania otaczają nas z lewej, z prawej, zewsząd… są nawet w nas, w środku… I wtedy naprawdę szybko musimy pobiec w bok, aby nie doznać nadmiaru wilgoci…!
[3.03.2013.]
Wróciła sprawa opisania źródeł Amazonki przez wyprawę Jacka Pałkiewicza. Jestem zadowolony, że kontrowersje, które zostały podpięte do tej ekspedycji, zostały ostatecznie rozwiane. Rozstrzygnięcie jest - myślę - ostateczne. Dzięki, Jacku, za przesłanie mi materiałów!
Jacek Pałkiewicz str. 1 Jacek Pałkiewicz str. 2[23.02.2013.]
Jestem zaskoczony - mam już obecnie dwie ponadgodzinne płyty CD z materiałem zebranym podczas naszego zimowego eksperymentu "Od zmierzchu do świtu". Kiedy tego słucham, znajduję własne przejęzyczenia, zacięcia i seplenienia... ale przede wszystkim myślę o naszym przeżyciu.
Audycja miała być kilkukrotnym wejściem na żywo na antenę po południu pierwszego dnia oraz małymi komunikatami - drugiego. Stała się dla mnie doświadczaniem tego, jak słuchaczom przekazać to, co się dzieje. Jednocześnie stała się sporą przeszkodą w działaniu. Nie była to przeszkoda straszna, ale jednak odebrała nam 2,5 godziny na antenowe przygotowania, na gadanie do mikrofonu oraz wysyłanie MMS-ów, by na "trójkowej stronie" pojawiły się fotki ilustrujące nasze działania. Dzięki temu mogliśmy doświadczyć tzw. "niedoczasu".
Po naszym powrocie do rzeczywistości zaskoczyły mnie co poniektóre komentarze na Facebooku. Powiem prawdę: nie sądziłem, że będą tak bzdurne - przez moment było mi nawet żal, że marzłem przez 16 godzin, pozwalałem na przemakanie butów, i kaleczyłem sobie bolące od chłodu dłonie podczas łamania drewna, a niektórzy ludzie nawet nie zrozumieli, po co to było. Oświadczam więc (i tak do nich to pewnie nie dotrze), że wszystko odbyło się naprawdę w lesie, że naprawdę byliśmy wyposażeni w to, co mieliśmy wychodząc z domu, że niczego sobie nie ułatwialiśmy. W sposób odpowiedzialny posiadaliśmy ze sobą "plecak ratunkowy", którego nie użyliśmy (w środku: namiot, śpiwory, karimaty, zapasowe ubranie, "bomba energetyczna").
Naszym celem nie było bicie jakiegoś niedorzecznego rekordu - czułbym się tak, jakbyście sądzili, że na stare lata postanowiłem wreszcie nauczyć się tabliczki mnożenia i popisać się, że umiem. Dużo ważniejsze było pokazać zwykłym ludziom, że można sobie dawać radę w sytuacji opresyjnej, jaką jest zabłądzenie w lesie zimę. Takie warunki pochłaniają wciąż zbyt wiele ofiar - potrzebne jest zainteresowanie tematem. Mam wystarczająco niezłą pozycję w świecie survivalu, aby się nie musieć lansować. Paweł Drozd - prowadzący audycję - na pewno chciał "przeżyć to" szczerze, prawdziwie. Dlatego bronił się w naszych trudnych chwilach przed moimi próbami, aby nieco się "doubrał" czy też użył śpiwora.
Paweł był odziany w zwykłe, zimowe ubranie, jakie się ma, kiedy się jedzie samochodem do pracy - nawet nie miał kalesonów. Ja - jak zawsze, gdy wybieram się poza swoje miasto - miałem ze sobą miejski plecaczek, w którym miałem apteczkę i czołową latarkę; do tego baton, zapasowe rękawiczki, jakiś napój. Przy pasie ZAWSZE mam multitool i latarkę z bateriami o wysokiej pojemności. Mam też miniaturową latarkę czołową, którą uznaję za awaryjną (obu latarek posiadanych przy sobie nie użyłem - wystarczała ta z plecaczka). A kalesonów nie noszę od 40 lat.
Nasz pierwszy problem polegał na tym, że na ok. 1 godziny do naszego wyjazdu ze studia do lasu, szef działu zarządzającego samochodami transmisyjnymi znalazł powód na odmowę dania samochodu - byłaby więc wielka klapa. Zaczęła się nad naszymi głowami jakaś przepychanka pomiędzy szefami i ich szefami, i wkrótce mogliśmy wyruszyć. Tak czy inaczej zajechaliśmy do lasu znacznie później, niż planowaliśmy.
Leśne miejsce akcji zostało nam wyznaczone przez leśników. Musiało być ono dobrane również do takiego ustawienia wozu z anteną satelitarną, aby łączność ze studiem była możliwa. Leśne miejsce akcji nadawało się wyłącznie do tego, aby móc nadawać audycję. Myśląc survivalowo - nigdy tutaj nie szukałbym schronienia i biwakowania. Tkwiliśmy w borze pełnym wysokich, ale młodych sosenek - szczupłych, prostych... Aby mieć z nich jakikolwiek materiał, trzeba by było ścinać. A niby czym?
Na ziemi dookoła był śnieg. Wszędzie. Może na 10 centymetrów grubości. To wystarczy, aby nie widzieć, co pod nim jest. Wiedzieliśmy jedynie, że sterczące nad powierzchnię wygibasy to pokryte śniegiem gałęzie, a pod spodem są zapewne następne. Okazało się, że "wygibasy" wydawały się znacznie grubsze niż w rzeczywistości, bo sprawiał to leżący na nich puch. Ponadto drewno było spróchniałe i łamało się od dotyku. Zadowolenie, że przynajmniej świetnie nadadzą się na ognisko - opadło w momencie rozpalania.
Postępowaliśmy wbrew wszystkim radom. Rady otrzymywaliśmy od żegnających nas. Potem... na odległość - ze studia. Rady były logiczne. Rady miały swe źródło w survivalowej wiedzy. Ale były... na odległość. A więc - bez znajomości uwarunkowań. Automatycznie musiały być one schematyczne, według spisu, co, kto powinien uczynić. Przypominało to rozmowę telefoniczną:
Sytuacja survivalowa nie podlega prostym przepisom, do których należy - zdaniem wszystkich tworzących survivalowe portale - pierwszeństwo rozpalenia ognia. Nie ma w tym wielkiego błędu, jeśli chodzi o psychiczną istotność, bowiem obecność ognia daje poczucie ustabilizowania sytuacji i poczucie bezpieczeństwa. Jest to jednak zasada typu ogólnego, tak jak zalecenie: po wejściu do czyjegoś domu należy najpierw się przywitać. Ciężko tego dotrzymać mając akurat poczucie braku czasu na pewne grzeczności, bowiem... rozwolnienie ma swoje prawa...
Sytuacja prawdziwie survivalowa - a na taką przecież się zdecydowaliśmy w eksperymencie - wymaga ciągłego oceniania priorytetów i to trzeba pamiętać, kiedy się omawia sytuację siedząc w czterech ścianach i pod dachem, gdyż zupełnie inna jest ocena in situ. W naszym przypadku ogień nie był potrzebny po to, aby się rozgrzać czy poprawić morale. Nie zamierzaliśmy też gotować ani suszyć rzeczy. Ponieważ ostatnią nasza decyzją (wg. scenariusza) było... nie iść dalej w poszukiwaniu wyjścia z lasu (wg scenariusza długo błądziliśmy i byliśmy zmęczeni), lecz z powodu zmierzchu pozostać do rana. Następną czynnością powinno być znalezienie miejsca do noclegu i przygotowanie go. Już wyjaśniłem, że z wyborem miejsca byliśmy "umoczeni" - nie mieliśmy żadnego wyboru, zatem pozostawało je tylko wyznaczyć i zabudować czymś, co nam zapewni ochronę przed chłodem. Sypał śnieg, wiatru nie było. Temperatura -3°C. Była duża wilgoć - to zwiększa niebezpieczeństwo odmrożeń i odbiera poczucie komfortu, jaki się czuje w suchym powietrzu przy -10°C. Ja akurat najbardziej lubię temperatury zimowe ok. -20°C.
Chodzenie po bielutkim i płaskim lesie w poszukiwaniu drewna mogłoby trwać w nieskończoność. Znajdowaliśmy w pobliżu takie, które moim zdaniem nadawało się wyłącznie na ogień. Ale to było złudzenie. Coś, co wyglądało jak kupa chrustu pod śniegiem, z reguły było czymś innym. Podczas prób użycia jako paliwa, było wszystkim, tylko nie suchym drewnem. Zbudowanie rusztowania szałasu wydawało się w pewnym momencie niemożliwe - wszystko łamało się od dotknięcia i trudno było dorobić się wystarczającej ilości prętów o wystarczającej długości. Konstrukcyjnych patyków półmetrowych mielibyśmy za to na obdarowanie kilku rodzin. Porady, aby wykorzystać elementy nadające się na schronienie naturalne (poziomy wykrot jaskiniowy, powalony pień drzewa, nisko nad ziemia pochylony gąszcz jodłowych gałęzi) powitalibyśmy złośliwym chichotem i pokazywaniem na czoło. Szczęśliwie nie było nikogo, kto by to doradzał, bo obraziłby się na nas na całe życie. Za cud uznałem zaczepienie nogi o coś, co po wydobyciu spod śniegu okazało się płachtą-śmieciem porzuconym w lesie.
Zmiany priorytetów zależne były od prostych rzeczy: wybraliśmy po położeniu podściółki pod nasze leże - szybkie przykrycie go płachtą, aby nie spać potem i tak na śniegu (odwrotna kolejność czynności nie wchodziła w grę - wnoszenie materiału na podłoże pod zadaszenie rozwaliłoby i tak kruchutką konstrukcję). Śnieg jednak przestał padać, zatem uznaliśmy, że kiedy już zrobiliśmy tyle roboty, to możemy nieco odsapnąć rozpalając ognisko. Nie było nam to jednak dane, bowiem znów rzuciliśmy się do robienia zadaszenia. Śnieg bowiem zaczął ponownie sypać z nieba i to z większym natężeniem. Wkrótce powłoka śniegowa miała ok. 15-20 centymetrów.
Znów wspomnę, że nasze prace były przerywane przypomnieniami: "Za 10 minut wejście na antenę!" Trzeba było popodłączać się do kabli, sprawdzić łączność i czekać, bo może znienacka wpuszczą przed wiadomościami, a nie po... Czas biegł...
Rozpalanie drewna okazało się nie tak proste, jak do tego przywykłem. Od lat bowiem nie używam zapałek czy zapalniczki, ale krzesiwa, które mam schowane razem z latarką i mulitoolem w niewielkim pokrowczyku przy pasie. Mam je ZAWSZE przy sobie. Wiedzą to doskonale wszyscy, którzy mnie znają i to od ponad dwudziestu lat... (pisanie zdziwień i wykrzykników na Facebooku przypomina zdziwienie, że jakiś kwiat ma kolce, bo to przecież niemożliwe). Gdyby powiedzieć, że rozpaliło się ogień zapalniczką - nikt by nie protestował.
Ogień rozpalałem 40 minut. Nie wiedziałem tego nawet, ale mi powiedziano. I męczyłem się bardzo, nie tylko z walką o to, by najdrobniejsze gałązki wreszcie się zajęły, ale także klęcząc tyle czasu na zimnym, mimo że coś sobie pod kolana podłożyłem. Gałązki łamane - trzaskały, klasycznie jak według opisów "po czym poznać suche drewno". Trzaskały, bo woda w nich zawarta była zamrożona. Problem przy zapalaniu brał się z rozłożenia procesu na kilka dodatkowych etapów. Jeśli bowiem zwykłe rozpalenie ogniska składa się z wykrzesania iskry (zapalenia zapałki, zapalniczki, itp.), następnie przejęcia wysokiej temperatury przez rozpałkę ("hubkę") lub od razu przez podpałkę (paliwo łatwo zapalające się, np. cienkie suche gałązki, suche trawy, trzcina) - to zachodzi tu jedynie konieczność podgrzania tego wszystkiego do indywidualnej temperatury palenia się. Drewno pali się w temperaturze 200-350°C, przy czym różnice wynikają z wilgotności, gatunku drewna, bądź jego wcześniejszego rozkładu. Jednocześnie dopiero temperatura ok. 500°C oznacza sytuację samodzielnego palenia się.
W naszym przypadku trzeba było najpierw doprowadzić drewno do momentu, w którym zamarznięta w drewnie woda najpierw zmieni swój stan ze stałego na ciekły (w chwilowej temperaturze miejscowej 0°C, - jak niektórzy mogą pamiętać, taka zmiana stanu wymaga zużycia osobnej porcji energii), następnie ogrzanie tej wody do 100°C i spowodowanie stanu jej przejścia do stany lotnego, by ostatecznie dojść do etapu właściwego: podgrzania drewna do owej początkowej temperatury rozpoczynającej zapalenie się. Mówiąc to wszystko jaśniej: trzeba było drewno rozmrozić, osuszyć, podpalić...
Właśnie temperatury zapalania się materiałów, oraz ów tajemniczy, jakby magiczny przedział temperaturowy związany z przemianami stanów skupienia, pomogły przeżyć Pawłowi zaczarowany moment zagotowania wody w plastikowej butelce zwanej "pet". Nie obchodziła nas w tej chwili temperatura destrukcji butelki, ważne było tylko to, że nic złego nie działo się w temperaturze do 100°C. A gwarantowała to woda wypełniająca butelkę. Faktycznie to woda dostała się do butelki najpierw w postaci śniegu. Trzeba było go nabrać w dłoń, zgnieść i wcisnąć przez wąski wlot do środka. Potem butelka została postawiona w żarze (można było ją oczywiście zawiesić na jakimś drucie, ale działaliśmy w najprostszy sposób). Paweł mógł ujrzeć, że największą reakcją butelki było jej skurczenie się. Z półtoralitrowej stała się litrową...
Woda zagotowała nam się koło godziny 21-szej. Nie dało jej się pić, tak gorącej, na mrozie, bezpośrednio "z gwinta" - usta były zbyt brutalnie atakowane. Miałem małą latarkę nagłowną, którą również ZAWSZE posiadam przy sobie, a która jest przechowywana w małym, plastikowym pojemniczku przypominającym mydelniczkę (otwieraną w poprzek a nie wzdłuż). Większa część tego pojemniczka stała się naszym czyjś w rodzaju kubka-kieliszka (głównie decydowała o tym wielkość). W kieliszkach jedynie nie bywa w denku otworka odwadniającego. Zatkaliśmy go ostruganym patyczkiem. Wypiliśmy wodę...
Nie budowaliśmy ekranów odbijających ciepło od ogniska. Nawet nie było sensu. Po pierwsze miejsce i konstrukcja schronienia absolutnie nie szły w parze z lokalizacją ogniska. Ja zresztą jestem zwolennikiem nieprzerwanego snu, bez obowiązku budzenia się co chwila dla dołożenia do ognia - sen jest najważniejszy. Jeżeli już zimno mnie obudzi, to najwyżej nie prześpię w ogóle więcej, bo jest to mniej męczące. Ekran budowalibyśmy (po drugie, po trzecie...) gdyby to nie miała być jedna noc spędzona w lesie... gdybym nie pracował na początku sam (Paweł musiał być zaangażowany przy wozie transmisyjnym - za późno przyjechaliśmy do lasu) i gdybym miał bardziej doświadczonego towarzysza... gdyby w ogóle nas było więcej... gdybyśmy nie odrywali się od pracy do gadania przez mikrofon... gdybyśmy mieli choć jedną siekierę... itp.
Spać poszliśmy około godziny 1-szej w nocy. Wstawać mieliśmy o 5-tej. Jako było zapowiedziane, spaliśmy na gałęziach, bez śpiwora. Jedynym odstępstwem od typowego leżenia podczas snu był fakt, że byliśmy kompletnie ubrani - nawet w czapkach oraz butach. Te ostatnie rozsznurowaliśmy, aby poprawić krążenie krwi w stopach. Ponieważ Paweł nie miał na nogach najlepszych butów do chodzenia w zimie (i oczywiście do spania w nich), nakłoniłem go, aby przynajmniej każdą z obutych stóp schował do osobnego plecaczka. Nasze oba plecaczki opróżniliśmy w tym celu do plastikowej torby.
Początek "pójścia spać" polegał na próbie zaśnięcia. Ja na pewno miałem z tym kłopot. Nie było mi zimno, ale wyraźnie odczuwałem stykanie się mego ciała z zimnem pochodzącym od podłożonych pode mną gałęzi. Kiedyśmy wstali, Paweł zapytany o wrażenia potwierdził, że też było mu zimnawo, ale z kolei od wierzchu; podłoże odczuwał dość przyjemnie. Do tej pory zastanawiam się, skąd te nasze różnice w odbiorze... Żaden z nas nie odczuwał tego zimna jako skłaniającego do wyjścia ze schronienia i ogrzania się przy ognisku. Ale to wkrótce stało się...
Była 3-cia po północy, kiedy Paweł wysunął się na zewnątrz. Wkrótce do niego dołączyłem. Okazało się, że stało się to przez bardzo mocno, do bólu zmarznięte stopy, którym plecaczki nie pomogły - i buty, i skarpety były przemoczone. Paweł odszukał więc w ciemnościach miejsce, gdzie powinno być ognisko (nie było go widać, bo zgasło). Zanim wypełznąłem na zewnątrz, co nastąpiło jakieś 15 minut później, samodzielnie odnowił ognisko szukając najpierw resztek żaru pod popiołem, dokładając drobnych patyczków i rozdmuchując. Kiedy byliśmy już razem - ognisko płonęło i grzało. Tak dotrwaliśmy do świtu.
Kiedy wracaliśmy - nieco zmęczeni - dotarły do nas uwagi wpisane w facebookowym światku. Część zupełnie jak uwagi stojących z boku, kiedy ktoś wziął się za akcję ratowniczą. Nawet i proporcje personae dramatis podobne. A właśnie także TO pragnęliśmy odmienić.
Wytłumaczę... Kiedy napisałem, że ZAWSZE mam przy sobie kilka rzeczy, miałem na myśli to samo, co moi koledzy - nie umiem bezczynnie stać, kiedy dzieje się komuś jakaś krzywda. Kiedy człowiek leży na ulicy - ratuję. Kiedy mu dokuczają - ratuję. Kiedy jest pożar - ratuję. Kiedy komuś samochód ugrzęźnie w błocie - ratuję. To Wy - nieustraszeni wpisywacze byle czego, byle wpisać - stajecie się ofiarami, które trzeba ratować, bo unikacie każdego wysiłku, by coś umieć, by ruszyć bliźniemu z pomocą.
Serdecznie dziękuję Tym Wszystkim, którzy podzielili się merytorycznymi krytycznymi uwagami, którzy dodawali otuchy i którzy uśmiechali się do nas życzliwie... Dzięki Tym Wszystkim, którzy tak sympatycznie witali nas przy każdym wejściu na antenę - również za to, że troszczyli się, czy nam nie jest zimno, czy nie jesteśmy głodni oraz mieli wiele pytań. Dla "fachowców" to naprawdę budujące kiedy są pytania od tych, co "nie wiedzą".
Pozostałym życzę szczęścia w ich eksploracjach na Pudelku...
Dziś jest 6 marca... Niesiony wątpliwościami moich kolegów - dopisuję informacje o tym, co ich interesowało (dzięki, Chłopaki za te pytania - z mojego punktu widzenia przecież wszystko było jasne).
Pierwsza rzecz: nie podano szczegółowego scenariusza, stąd pytania, dlaczego nie było informacji o użyciu telefonu dla wezwania pomocy, dlaczego nie spaliśmy w samochodzie tudzież - dlaczego nie wykorzystaliśmy samochodowych akcesoriów. Scenariusz był jedynie opowieścią służącą do wyrobienia sobie poglądu przez słuchaczy, jednak niedopowiedzenia zbudowały u nich owe wątpliwości.
W scenariuszu jedziemy obaj do znajomych Pawła na grilla. Na drodze psuje nam się samochód, zaś Paweł stwierdza, że od tego miejsca jest droga leśna, którą znajomy go kiedyś prowadził, i jest to nawet trasa krótsza, niż szosą. Idziemy zatem, czas mija, z lasu nie wychodzimy. Jesteśmy już trochę przemęczeni tym łażeniem. Paweł nagle mówi, że się zgubił. Ja mówię, że mamy dwie opcje - idziemy dalej i się umęczymy (ja nie znam lasów, nie wiem jak są wielkie - to opcja oczywiście scenariuszowa, aczkolwiek prawdziwa). Do samochodu już nie wrócimy - zaczyna się ściemniać, nasze ślady zasypuje śnieg (i faktycznie). Możemy jednak teraz podjąć decyzję o przenocowaniu, bowiem położenie się spać, kiedy mamy sporo energii, daje nam spore szanse. Było ustalone, że Paweł jest całkowitym żółtodziobem, ja zaś na czymś tam się znam (opcja potrzebna do tego, abym mógł dla słuchaczy wskazywać prawidłowe rozwiązania). Sądziłem, że będę narratorem odnośnie stosowania rozwiązań: ich wyboru, okoliczności - komentatorem jednak był Staszek w studio, który starał się jak mógł, ale niestety nie znał naszych uwarunkowań, nie mógł więc trafiać, co wyżej wyjaśniłem. Przewidywaliśmy obecność w studiu specjalisty od hipotermii, ale nikt się nie zgodził. Zaznaczam, że eksperci w studiu mieli być po to, aby tłumaczyć słuchaczom na czym to wszystko polega. Mieli - w założeniach - komentować ewentualne moje błędy (nie było to możliwe, bo nie znali uwarunkowań), a także wskazywać wszelkie inne sposoby postępowania.
Wasze dywagacje trzymały się przyswojonego schematu, którego za diabła nie potrafiliście się pozbyć, bo nie potraficie przyjąć, że człowiek czasem postępuje nieracjonalnie, czasem wybiera wariant, który był pierwotnie wybrany i kurczowo się tego trzyma wbrew faktom, że istnieją powody, dla których nie robi tak, jak Wy byście zrobili. W prawdziwym życiu roi się od sytuacji, nie trzymających się mojego i Waszego widzenia świata. I co? Ziemia toczy swój garb uroczy...
Druga rzecz: sprzęt osobisty. Jak już napisałem, miałem ze sobą to, co mam zawsze. To zamyka sprawę. Wasze uwagi dotyczące krzesiwa są o tyle nieistotne, że gdybym użył zapalniczki, to nikt już by nie dyskutował... Mimo, że Polak ponoć nosi przy sobie pastylkę na kaca - ja tego nie robię. Teksty o nodii możecie schować dla potomków jako dowód, że był czas, że ich "tatuś wiedział lepiej".
Trzecia rzecz: absolutnie nie jestem zwolennikiem dopieszczania obozowiska w takich sytuacjach, w jakiej występowaliśmy. Zwłaszcza na jedno przenocowanie. Ów wspaniały perfekcjonizm, jaki stosujecie na wspólnych wyjazdach, gdzie jest Was kilku i przyjechaliście się zrelaksować przy ulubionych czynnościach obozowania, kiedy każdy z Was wie, co robić i jak robić, i nie potrzebuje kierownika - pada, kiedy jest nas dwóch, a mój partner dostarcza mi np. materiałów, które jego zdaniem nadają się do zbudowania schronienia. Ja te materiały oglądam i odrzucam, po czym sam muszę udać się na poszukiwania. A gdzie miałem szukać, to już wiecie z tekstów wyżej. Wszelkie dopieszczania wymagają czasu, energii, uwagi, często narzędzi i światła. Na oko sądzę, że stosując się do Waszych porad skończyłbym budować schronienie, które Was by zadowoliło, dopiero koło 8-9 rano w tych warunkach. Przypominam - co Staszek wie - że ja jestem zwolennikiem takiego przygotowania noclegu, aby ogień był mi niepotrzebny (w razie problemów - wchodzę w rozwiązanie z ogniem, który i tak zapalam wcześniej, ale nie używam do ogrzewania schronienia; decydują o tym zawsze warunki), gdyż na podstawie doświadczenia wiem, że cenniejszy jest sen nieprzerywany. Może być on nawet krótszy niż zwykle, bo organizm potrafi się regenerować, kiedy jest nastawiony, że sen będzie krótki. Inaczej mówiąc: jeśli idziecie spać nastawiając się, że będziecie spać do rana i ciągle musicie wstawać - czujecie się rozbici; jeżeli wiecie, że macie tylko 3 godziny snu - z reguły (jeśli jesteście wyćwiczeni w taktyce snu) wyśpicie się...
Czwarta rzecz: cudownie wypowiada się mądrości z poczuciem, że się jest specjalistą. Wytłumaczcie to ludziom, którzy w "swoim lesie" nagle się gubią (bywają powody psychofizyczne decydujące o zaburzeniu orientacji) i wpadłszy w panikę rozbijają się o drzewa biegając chaotycznie to w jedną, to w druga stronę. Byłem proszony kilkakrotnie przez służby leśne i innych o podanie im sposobu, jak człowiekowi wytłumaczyć sposób zachowania - mieli z zagubionymi łączność komórkową. W ten sposób ja telefonicznie pomagałem wyprowadzać ludzi będąc od nich kilkaset kilometrów. Przykładem jest dla mnie chociażby ostatni mój obóz w Bieszczadach, gdzie z moimi asystentami byłem w odwodzie dla ciśniańskiego GOPRu, kiedy szukano starszego pana z cukrzycą, który zaginął w "swoich górach". A propos... jeden z takich zaginionych w "swoim lesie" zmarł mimo sprawnych poszukiwań... w lecie. A ja po prostu odradzam mądrzenie się dla sztuki...
Ostatnie: zaprzestańcie myśleć i działać na podstawie schematu, jaki gdzieś znaleźliście w książce, czy znajomy Was nauczył. Ja już w "Survival po polsku" oznajmiłem, że nie podaję ścisłych przepisów (chociaż parę razy nie dotrzymałem słowa), bo znam ludzi, którzy na przepisie się zatrzymają na całe życie. Przypominam, że od lat uważam swoją książkę za mocno przestarzałą (zresztą nie była to książka dla znawców survivalu, bo wtedy takich prawie nie było). I mam nadzieję, że Wy - mający teraz do dyspozycji masę książek i przebogaty internet - to kiedyś zrozumiecie...
Cieszę się przynajmniej, że teraz to piszę do przyjaciół, bo sobie to jeszcze obgadamy. Pozostali mało się przejmują. Ciekawe słowa powiedział ktoś, kto nazywa się tak jak ja: "Gdyby głupcowi dali do dyspozycji 100 rozumów, i tak wybrałby swój..."
[18.02.2013.]
Prognozy pochodzą ze strony http://www.twojapogoda.pl i dotyczą dni 20 i 21 lutego 2013 roku.[17.02.2013.]
20 lutego, jakoś po godzinie 16-tej, będzie pierwsze wejście na antenę Radiowej TRÓJKI dwóch pechowców, Pawła Drozda oraz Kriska (mnie, znaczy się), którzy na pewno zgubią się wieczorem w lesie. Jak znam te dwie ciapy, to sobie nie poradzą ze znalezieniem drogi i będą musieli spędzić noc w lesie. I będą bać się wilków... Aż do rana...
[17.02.2013.]
Było to z soboty na niedzielę 9-10 lutego. Wraz z moimi ludkami z koła survivalowego przy 15 Gimnazjum w Łodzi oraz z harcerzami z II ŁDH (oraz dwoma ojcami owych harcerzy) udaliśmy się na moja działkę, aby przeżyć - pierwsze dla nich - zimowe nocowanie pod gołym niebem. Udało się. To ważne stwierdzenie - już bez żadnego napięcia możecie zerknąć na zdjęcia poniżej....
A możecie nas wypytać o to, jak pomiędzy ludzi, w gęstym młodniaku, wpadło stado wystraszonych jeleni. Jeden z nich wbił się między drzewa i utknął. A ludzie w bezruchu, oszołomieni, patrzyli jak się uwalnia z pułapki - 2 metry od nich...
[12.02.2013.]
Pierwsza rzecz - ludzie drodzy, bądźcie miłosierni i nie róbcie nagonki na mnie, że koniecznie muszę coś napisać. Nie wiem, czy zaspokoję Wasze gusta, bo będę się starał wypowiadać oględnie. Jednym z moich motywów jest to, że nie lubię się wymądrzać, kiedy wszyscy są rozgadani w tej kwestii. Mój głos ginie w gwarze, więc szkoda się odzywać, a tym bardziej wydzierać.
Druga rzecz - uważam, że mało wiem o całej historii. Nawet, gdybym tam był, okazałoby się, że zapamiętałem coś innego, niż każdy z pozostałych członków grupy."
Z założenia nie opieram się na przekazie autorstwa pracowników mediów. Nie odważę się tu klepać tekstu, że "media kłamią", bo media robią to, co Wy wszyscy, czyli zwyczajnie kłapią dziobem, bo zatraciły i profesjonalizm i etos. Rodzynki są wyjątkami, jak wiecie, a więc potwierdzają regułę.
Gdy zatrzymuję się przy materiałach, które w ogóle dają jakąś wiedzę, mam do czynienia z ujęciami wziętymi bezpośrednio z akcji. Dzięki Bogu szkoliłem się w sztuce języka filmowego i wyczuwam, gdzie był montaż, a gdzie są przebitki. Toteż materiał nakręcony - zapewne przez ratownika - traktuję jako poważne źródło. Do tego mogę dysponować materiałem, który trafił się wydawcom dziennika, wiadomości, czy jak to zwał. Taki materiał uważają oni za "news", który można wyemitować. Ludzie to kupią. Prawdopodobnie fachowcy dostaną potem białej gorączki, ale przecież "newsy" są dla ludzi, a nie dla fachowców. W tych właśnie materiałach, autorstwa różnych stacji, pojawiają się te samem postacie, te same okoliczności, ale... zawsze istnieją jakieś różnice. I te różnice stanowią o tym, że czegoś się dowiemy.
Kiedy człowiek się przewraca i leży potem na ziemi, jedni ludzie przechodzą mimo, a często ich mina demonstruje wszystkim "Ach, jakże jestem zajęty - niczego nie zauważam, sam mogę nawet wpaść pod samochód..."; inni zerkają na leżącego i od razu wykonują drugie zerknięcie na zegarek, które jest wyraźnym przekazem "No masz pecha, kolego, chętnie bym pomógł, ale spóźnię się...". Kolejni się zatrzymują (nawet symbolicznie, w wyobraźni) i (również w wyobraźni) wypowiadają swój stały w takich sytuacjach tekst: "Trzeba było tyle nie chlać!".
Nieliczni, naprawdę nieliczni, podchodzą, klękają, sprawdzają tętno i wzywają pogotowie ratunkowe: atak serca!
Wspominam o tym nie tylko dlatego, że właśnie mniej więcej taki podział wśród ludzi istnieje, ale dlatego, że wśród ludzi mianujących się fachowcami pojawiły się zachowania ukazujące, że są ludźmi. Nie potępiam ludzkich odruchów, i rozumiem matki, które na przesłuchaniu z całego serca wypowiadają kwestię "Moje dziecko nie byłoby zdolne do czegoś takiego!", tyle, że cechą fachowców jest ot, że przede wszystkim najpierw opanowują odruchy i łapią dystans. Immanentną cechą survivalu, jest dążenie do powstrzymywania się od odruchów emocjonalnych - odruchy fizjologiczne (jak np. cofnięcie ręki od rozżarzonego żelaza, zanim się to poczuło i zobaczyło) są dla nas całkowicie wystarczające. Aczkolwiek je też trzeba dobrze rozumieć, aby odchylając się przed chlapniętą nam w twarz wodą, nie spaść w przepaść, nad która stoimy. Inaczej mówiąc - dla nas istotne jest ogarnianie jak największej ilości informacji w jednym momencie. I rozumienia ich wpływu na sytuację.
Zrobiłem sobie wyliczankę (część wypowiedziałem na Facebooku) tego, co zwróciło moją uwagę w całej bieszczadzkiej historii. Pierwsza rzecz, jaka zrobiłem, to moja pierwsza myśl: "Współczuję...", bo należę do ludzi, którzy doświadczyli tego, jak zbiegi okoliczności potrafią się nałożyć na siebie, i coś co NIE MOGŁO MIEĆ MIEJSCA - ma!
Druga moja myśl: "Profesjonalizm..." Zbiegi okoliczności bardzo boją się profesjonalizmu, który znowu boi się rutyny. Rutyna zaś lubią się z pewnością siebie - rzekłbym: chodzą ze sobą przytulone, jak stare przyjaciółki. No, a jak spotkają młodzieńczą niedoskonałość i dążność do udowodnienia wszystkim...?
Jeden z moich przyjaciół, jeden z czołówki survivalowców w Polsce, poprosił mnie, abym napisał, czym survival jest, a czym nie jest. Ma taką potrzebę, aby ludzie nie strzępili języków po próżnicy. Zrobię to dla niego (a także i dla siebie samego), bo rozumiem jak się męczy, kiedy jakaś pani stojąc 20 minut zimą na przystanku w oczekiwaniu na autobus, twierdzi po przybyciu do domu, że przeżyła prawdziwy survival.
Jednocześnie zapewne zawiodę go, bo w kwestii określania survivalu jestem już kombatantem z wieloma ranami, który "purpurowego serca" nie otrzymał, a w dodatku koledzy machali nań ręką, bo każdemu przecież wiadomo czym survival jest. Każda próba określenia czym survival jest, a czym nie jest, kończyła się albo komentarzem, że tylko tu mądrusiów od dzielenia włosa na czworo brakuje, albo dumnym wypowiedzeniem kwestii mającej oznaczać: "Survival jest to to, co ja robię". Tymczasem ja, z jakimś dziwnym uporem, od lat staram się wynegocjować jakiś kompromis - może nawet wymuszony - aby mówiący to słowo "survival" mieli wewnętrzny spokój, że mówią o tym samym. Prychano na mnie setki razy... Jeśli wiercili palcem wskazującym koło skroni - nie zdziwiłbym się. Sam bym to robił, gdybym był specem od zimowego nocowania w lesie i słyszałbym, że survival może mieć coś wspólnego z żywieniem, albo wspinaczką wysokogórską, albo - nie daj Boże - z kłamstwem, oszustwem czy kamuflażem.
Co zatem jest lub nie jest survivalem?
Swego czasu napisałem myśl, że survivalem na pewno nie jest sytuacja, w której człowiek był zmuszony ratować się z opresji, w którą sam nieopacznie się wpakował. Survivalem nie jest dwudzieste pójście do lasu i wyjście z lasu, albo - jeśli kto woli - biwakowanie (z szałasem, ogniskiem, morskimi opowieściami). Survivalem nie jest wspinanie się na słup wysokiego napięcia i wołanie "A teraz popatrzcie jak ja latam..." Nie jest tworzenie kolejnego scenariusza, w którym tym razem wpadniemy do lodowatej wody skrępowani przez głodnego pytona.
Survival nie polega na likwidowaniu skutków własnej głupoty, jak w pierwszej sytuacji. Ani - na nieustannym powtarzaniu prostych czynności z którymi my sobie radzimy doskonale, ale za to inni ludzie nie bardzo, więc otwierają gęby ze zdziwienia. Nie polega na ciągłym testowaniu materiału, z którego jesteśmy zrobieni, ani na wzbudzaniu szoku u gawiedzi. Bo survival głównie nie jest pajacowaniem.
Powtórzę kilka myśli, które wypowiedziałem ponad 20 lat temu, a które nie potrafią się zagnieździć w świadomości tzw. "środowiska":
Są to postulaty jedynie, bo nie istnieje taki przepis, ani taka moc, aby powstrzymać kogoś w myśleniu, że w jego przypadku jest akurat odwrotnie inaczej. Uważam jednak, że niespełnianie któregokolwiek z tych postulatów czyni człowieka tylko kandydatem...
W ten sposób uwidacznia się różnica pomiędzy survivalowcem a turystą, wyczynowcem, cyrkowcem, gwiazdorem, czy pełnym kompleksów człowiekiem starającym się coś na siłę udowodnić....
[30.01.2013.]
W pewnym moim, schowanym do szuflady, dziele życia, które zacząłem wypełniać kończąc liceum - zapisałem myśli, którymi się ówcześnie fascynowałem. Moja kuzynka, która jest obecnie profesorem filologii polskiej, nazwała to dziełko "onirycznym", rodzajem strumienia myśli. Teraz, po tylu latach (bo w końcu zacząłem to pisać w początku lat 70-tych) wiem, że to rodzaj blogu, przepisanego z brulionu do pliku z końcówką 'doc'.
Okres licealny, ten końcowy, był dla mnie momentem gwałtownego przeobrażania się. W moim życiu zawsze się z czymś spóźniałem. Kiedy jakiś rodzaj muzyki wychodził już z mody, moi koledzy spokojnie mogli pozbyć się płyt, bowiem ja tę muzykę właśnie odkrywałem. Idąc na studia - zupełnie nie byłem do nich przygotowany i dopiero ich zmiana (w połowie trwania) wprowadziła mnie na właściwe tory. Właśnie w klasie maturalnej przeczytałem książkę François Mauriaca "Burza cichnie o zmierzchu" i miałem głowę jak balon z helem, podczas gdy ciało nie potrafiło oderwać się od ziemi.
Poniżej umieszczam fragment tekstu, który zapisałem bodajże w 1983 roku. Musiałem przeliczyć czas w windowsowym kalkulatorze, bo czułem się wyprowadzany w pole przez zmysły oraz moje możliwości intelektualne: to było 30 lat temu.
DOROSŁOŚĆ. Olbrzymie oszustwo.
Mauriac: „Mówi się, że dojrzewamy w życiu. Niestety! Sainte-Beuve słusznie napisał, że miejscami twardniejemy, miejscami gnijemy, ale nie dojrzewamy.”
Przeczytałem to zdanie, gdy byłem w liceum. Zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie, poszukiwałem wtedy sam siebie. Tyle lat minęło, a moje myślenie o dorastaniu nie zmieniło się. Przechodząc z dziecięctwa w dorosłość przechodzimy w świat fałszu i perfidii, w świat ułud i bożków. To dziecko nie czuje nagości i swobodnie bawi się genitaliami. To dziecko mówi o pryszczu na nosie, gdy ten pryszcz faktycznie jest, albo woła głośno, że chce kupę, gdy właśnie chce. Dorosły w tym czasie rozdziela to, co wypada i nie wypada. Dorosły każe wyjąć ręce z kieszeni albo na kołdrę. Dorosły kłamie i mówi „nie kłam!”. Dorosły ponadto mówi „nie kradnij, nie cudzołóż, nie zabijaj!”. Czyżby stawanie się dorosłym, to proces dojrzewania do kradzenia, cudzołożenia i zabijania?
Mauriac: „Starzeć się znaczy bogacić się w nawyki, ulegać automatycznemu dążeniu do korzyści, poznać granice swoich możliwości i pogodzić się z tym.”
Mauriac: „Czego można oczekiwać od ludzi po pięćdziesiątce? Interesujemy się nimi przez grzeczność lub z konieczności, chyba, że są utalentowani: talent to młodość silniejsza od czasu, wieczna młodość.”
Na pewno jestem "człowiekiem po pięćdziesiątce". I czuję, jak daleko mi do moich rówieśników. Są oni zajęci moszczeniem sobie miękkości pod zadami. Jednocześnie przejmują się tworzeniem mgiełek i miraży, które będą kamuflować ich niemyślenie, ich nierobienie, ich brak wrażliwości czy odpowiedzialności - czasem wydaje się, że zawsze ich przyłapujemy w wirze spraw ważnych, podczas zbawiania świata, podczas gdy oni wówczas sądzą, że nikt nie widział jak dłubią w nosie. Ba, zauważam, że nie są mymi rówieśnikami, ale znacznie młodszymi ode mnie...
Moja teoria rozwoju człowieka zwraca uwagę na fakt, że od chwili urodzin przeznaczeni jesteśmy do opanowywania rzeczywistości. Dość wcześnie odkrywamy, że na tę rzeczywistość składają się inni ludzie. Stąd i pojawia się dążność do opanowywania rzeczywistości poprzez opanowywanie innych ludzi. Form jest wiele. Rzecz w tym, że ludzie nie posiadający własnego potencjału mogą być wyłącznie wykonawcami kierowanymi przez innych, lub też - poprzez własną wzmożoną dominację - mieć do dyspozycji ludzi o wysokim potencjale. Cybernetyk Marian Mazur nazywał to mocą socjologiczną.
Ludzkość stworzyła mechanizmy, które ułatwiają niektórym ludziom uzyskiwać ogromne wpływy na innych, chociaż sami nie posiadają istotnego osobowościowego wsparcia. Przepisy. Procedury. Zakazy. Grzywny. Stąd też wśród ludzi władzy objawiają się charakterystyczne zachowania oraz działania umieszczone w sferze decyzji i zarządzania. Towarzysząca mierność nie pozwala na wybór spośród wielu możliwych decyzji, bowiem należy rozumieć istotę rzeczy, w której się decyduje. Brak rozumienia jednak zawsze pozwala na wypracowanie decyzji jedynej - zakazu. I dlatego tak często ludzie mierni używają podstawowego narzędzia - ZAKAZU. Zakaz oznacza: "mam władzę i jestem w stanie jej użyć".
Mauriac napisał jeszcze jedno: "W chwili, w której umiera w nas dziecko, zaczyna się starość." Jestem tego bardzo świadom. Dopóki sam zauważam, że jest coś nie tak i mogę to naprawić - żyję! To pozwala mi na panowanie nad rzeczywistością - przekraczam zakazy pochodzące od ludzi miernych. Jak dziecko...
W swojej książce gdzieś napisałem:
Wydaje mi się, że te moje rozmyślania pojawiły się za sprawą jakiejś, tkwiącej we mnie, młodzieńczej potrzeby wierzenia w ludzi. Młodzieńcze potrzeby tego typu są ozdrowieńcze, gdy je zacząć wcielać w życie na sposób dojrzały. Młodzieńczość, a nawet dziecięcość, jest niezwykle potrzebna. Jeden z moich znajomych, Włodek bodajże, powiedział mi — cytując kogoś — że gdy spytać dorosłe zgromadzenie: „Kto z państwa ładnie śpiewa?“, podniosą się dwie-trzy ręce, a na pytanie: „A kto ładnie rysuje?“ — zgłosi się pięć osób. Te same pytania w grupie przedszkolaków uniosą cały las rąk… Czemu? Bo dzieci nie są przytłoczone tym, że muszą koniecznie „coś znaczyć na jakimś polu“, bo lubią coś robić, bo wierzą w siebie, bo mają marzenia… Marzenia dorosłych są skurczone. Mają one rozmiary na miarę pensji. Albo kompleksów.
Zaznaczam jednak z myślą o mych przyjaciołach: czuję się młodo, ale Wam mówię, że zwracając się do mnie, nawet żartobliwie "dziadku" - przyspieszacie procesy umierania komórek w moim mózgu. I wówczas będę już mógł wyłącznie zakazywać.
[21.01.2013.]
W ostatnim czasie miałem bardzo dużo zapytań, gdzie w Polsce można nabyć wiedzy przetrwaniowej z prawdziwego zdarzenia. Przepraszam, że tak długo nie mieliście odpowiedzi, ale bierze się to z mojej zmniejszonej aktywności w internecie (za moment wyjaśnię). Najważniejsza rzecz, jaką Wam jestem winien, to wskazanie źródła. Uważam, że warto zapisać się do survivalowego forum pod adresem http://www.reconnet.pl/index.php - w skrócie zwanego RECON. Bardziej zacnego bractwa, które ma jakieś pojęcie o survivalu, raczej nie znajdziecie. Zresztą uważam, że żadna szkółka (survivalowa w nazwie) nie zastąpi żywego Mistrza z jego osobowością, nawet jeśli nie ogarnia WSZYSTKIEGO, co się niby powinno powiedzieć, bo dalej już i tak należy kroczyć samodzielnie...
Ja zaś wycofałem się z uczestnictwa "forumowego rodzaju" z kilku powodów. Z jednej strony zajmuję się survivalem już tak długo, że odpowiadając na pewne pytania czuję się jak stara papuga, która mówi w koło te same teksty. Wciąż pragnę się rozwijać (tu, na swojej stronie napisałem już, że jestem na etapie zainteresowania ludzką psychiką w sytuacjach ekstremalnych, a także reakcjami ludzkiego organizmu na te sytuacje, z wzięciem pod uwagę także aspekt tego, co się dodatkowo dzieje pod wpływem owej człowieczej psychiki), zatem - rozwijam się. Po drugie moje internetowe paplanie mnie nuży straszliwie, bo nigdy nie odda ono prawdziwej rozmowy z człowiekiem siedzącym obok przy ognisku. Raczej skoncentrowałem się obecnie na prowadzeniu czegoś w rodzaju "gadu-gadowej terapii" dla ludzi, którzy życiowo się pogubili, ale pragną jeszcze się odnaleźć. Zwłaszcza młodym ludziom trudno jest wyszukać empatycznego rozmówcę, bo wszyscy dorośli ich "oceniają" i dają wyłącznie sztampowe, bezduszne pouczenia (kiedy już przestaną opieprzać...) Po trzecie... na RECONIE jest wystarczająca liczba mądrych ludzi, którzy mnie doskonale zastąpią, a nawet mają już więcej do powiedzenia. Dixit!
[20.01.2013.]
Dziękuję harcerzom 60 DSH "TEHAWANKA" z Siedlec i drużynowemu Pawłowi Żaczkowi za przyjęcie. Nasze survivalowe spotkanie, szkolenie oraz odwiedzenie skrytoleśnej bazy - było przedniej jakości!
[16.01.2013.]
Moje wcześniejsze rozważania doprowadziły mnie - dla przykładu to podaję - do przypomnienia sobie, jak częstym argumentem "pedagogicznym" nauczycieli i rodziców jest ciągłe (nazywam je "chorobliwym") domaganie się stosowania kary. Można by pomyśleć, że w ogóle nasze wychowanie karą stoi. Niech za wzmocnienie mego argumentu posłuży często spotykany w moim doświadczeniu fakt, że dziecku, które często "podpada" swoim zachowaniem, odmawia się całego mnóstwa świadczeń ewidentnie służących rozwojowi intelektualnemu, emocjonalnemu czy społecznemu, jak na przykład:
Czekam, kiedy dowiem się o przypadku, że dziecko, które np. złamało rękę, a zachowywało się ostatnio niesfornie, dowie się, że za karę nie pójdzie do lekarza...
[16.01.2013.]
Znalazłem istotną moim zdaniem zmianę redakcyjną. Mój tekst po wydrukowaniu wygląda tak:
Foulcault mówiąc o dążności człowieka do kontrolowania innych, podaje jako przykład przejmowanie dominacji nad ludzkim ciałem w przypadku musztry wojskowej. Charakterystyczne, że w jednym rozdziale znajduje się opis "tresury uczniów" - wepchnięcia w rygor rozkładu zajęć, określania okoliczności stania i siedzenia, poddania nakazującemu sygnałowi dzwonka (Foulcault 1998, s. 144-165). Jak wiadomo, człowiek stara się także panować nad cudzymi duszami. Przez pomoc w szukaniu własnej, osobistej autonomii survival staje się antytezą zewnętrznego kontrolowania. Metodyka survivalu, związana z indywidualnym instynktem przetrwania, nawiązuje bowiem do naturalnego egoizmu człowieka. W sytuacji dramatycznej - pierwszym odruchem zawsze jest ratowanie siebie.
Tekst podkreślony powinien brzmieć "w tym samym rozdziale". Takie brzmienie bardziej stanowczo podkreśla ukazanie przez Foulcault - jak najbardziej zamierzone - że w szkole stosowane są te same metody dominowania, jakimi bezdusznie i mechanicznie posługuje się wojsko. Tekst ten można znaleźć w publikacji Michela Foulcault pod tytułem "Nadzorować i karać. Narodziny więzienia", w części zatytułowanej "Dyscyplina", we fragmencie nazwanym "Kontrola ciała".
Czemu o tym piszę? Ano dlatego, że w Newsweeku 3/2013 można przeczytać artykuł Małgorzaty Święchowicz pt. "Aż chce się bić". Jest to oczywiście kolejny głos w jednej sprawie: niektórzy nauczyciele czasem nie wytrzymują presji związanej z niektórymi zachowaniami uczniów. A my mamy potem o czym czytać w Faktach, Dziennikach i innych rozpaplanych pisemkach (tu podkreślam, że w przeciwieństwie do wielu tzw. "ludzi mediów" użyłem słów "niektórzy", "czasem").
Odkąd jestem pedagogiem, odtąd temat jest mi znany. Ba, był mi znany, kiedy jeszcze byłem uczniem podstawówki, a było to dawno... I nie bardzo rozumiem o co tyle krzyku. To było zawsze. Tyle, że niegdyś piszące pióra i rejestrujące kamery nie pędziły do każdej zbitej szyby i nabitego siniaka.
Twierdzę - i twierdzić będę - że podstawowe prawa fizyki są nadal obowiązujące. Nikt nie odwołał trzeciej zasady dynamiki Newtona ("Jeśli jedno ciało działa siłą na drugie ciało, drugie ciało działa siłą na pierwsze. Siły wzajemnego oddziaływania dwóch sił mają takie same wartości, ten sam kierunek, przeciwne zwroty i różne punkty przyłożenia"). U człowieka jest to dodatkowo wzbogacone o coś, na co człowiek tak właśnie zwraca uwagę: nie tylko CO, ale i JAK. Uczniowie, których chce się na siłę zdominować - będą stawiali opór. Ponieważ ludzie dorośli grają w koszulkach swojego klubu, nie tego samego, co młodzież - będą bronić swojej metody. Czyli będziemy nieustannie dowiadywać się, że gówniarze i tak nie mają racji...
Swego czasu opublikowałem artykuł "Nauczyciele walczą o przetrwanie" mieszczący się w pracy "Ujarzmić szkolne demony" pod redakcją Jacka Pyżalskiego, którego akurat autorka wspomina w Newsweeku. Pomijam już wszelkie opisane dodatkowe uwarunkowania. Być może wystarczy tekst: "Cały problem polega na tym, by nadawane sygnały (komunikaty, przekazy) były odbierane oraz rozumiane zgodnie z intencjami nadawcy, a następnie akceptowane, jeśli mają spełniać przewidziane zadania wychowawcze. Nie mają służyć do okopywania się, szukania wsparcia, pacyfikowania, gnębienia, osaczania..." Żadna uczelnia nie przekazuje wiedzy o technikach pracy w sytuacjach zaburzeń pedagogicznych *), a zapewne pomijają one też ducha wzajemnych kontaktów uczeń-nauczyciel. Bo tego ducha na pewno nie okazują obecne, powszechne obyczaje. A dzieci uczą się od dorosłych...
*) Aczkolwiek studenci przekazywali mi, że w tej samej uczelni byli wykładowcy, którzy mówili o powstrzymywaniu własnych emocji biorących się z poczucia skrzywdzenia nauczycielskiego ego oraz wspólnego (z uczniami) szukania rozwiązań, a byli też wykładowcy mówiący: "pacyfikować, gnębić, osaczać...". Gdzie są pochowane ludzkie lęki...?
[13.01.2013.]
W moim artykule "Przygoda survivalu" zabrakło części tekstu. Nie było to przeoczenie czy też niechęć redaktora do słów, które usunął. Ot... przekroczyłem reguły dotyczące ilości użytych znaków i musiałem się liczyć z taką reakcją. Nie mam żadnego żalu do wydawców. Z punktu widzenia mojej wypowiedzi, zabrakło jednak czegoś, z czego byłem bardzo zadowolony. I chcę to tutaj uzupełnić. Oto cały rozdział czwarty:
Survivalowe powroty do rzeczywistości
Gdyby nadal szukać porównań osadzenia myśli survivalowej w filozofii, to najtrafniejszym wydaje mi się - znaleźć je u Epikura. Filozof ów wskazuje na celowość odnajdywania poczucia szczęścia (a więc spełnienia) poprzez zaspokajanie podstawowych potrzeb. Wbrew późniejszym interpretacjom nie reprezentował postawy hedonizmu (zasugerowanej przez użycie słowa „rozkosz”), lecz uznawał umiar i unikanie generowania nadmiernych i nienaturalnych (urojonych, tak je nazywał) potrzeb, które potem trzeba zaspokajać. We wstępie do "Lathe biosas. Żyj w ukryciu" (Pawłowski 2007) autor pisze:
"Seneka rozumiał i cenił myśl etyczną Ogrodu oraz dostrzegał przyczyny jej niesławy. Oto co pisze w jednym ze swoich dialogów: „Ja, wbrew wszystkiemu, trwam w przekonaniu – a powiem to na przekór moim współrodakom – że przykazania Epikura są w gruncie rzeczy zarówno godziwe, jak i prawe, a jeśli w nie głębiej wnikniesz – nawet surowe. Jego bowiem rozkosz została ograniczona do szczupłych i znikomych rozmiarów, a tę samą zasadę, którą głosimy w odniesieniu do cnoty, on wypowiada w stosunku do rozkoszy: każe jej być posłuszną naturze... I dlatego nie powtarzam za większością naszych [stoickich] filozofów, że szkoła Epikura jest nauczycielką bezecnych uczynków, lecz powiadam: ta szkoła nie cieszy się dobrą opinią, jest zniesławiona, a do tego niesłusznie. Ale kto może o tym wiedzieć, jeżeli nie jest głębiej wtajemniczony? (...)" [L. A. Seneca, Dialogorum libri, II, XIII 1 (tł. W. Kornatowski)].
W świetle źródeł historycznych epikureizm przedstawia się jako swego rodzaju filozoficzne posłannictwo, zakładające sobie jako swój cel wybawienie człowieka z subiektywnego poczucia nieszczęścia oraz z różnego rodzaju fobii i psychoz na tle religijnym i społecznym – cel osiągany poprzez określone wychowanie, które obejmowało zarówno formację intelektualną, jak i moralną, a nade wszystko duchową, choć ta ostatnia nie wkraczała w sferę relacji osobowych z nadprzyrodzonością (w rozumieniu platońskim), a ograniczała się do życia wewnętrznego ogniskującego się wokół określonych medytacji. (...)
W swej funkcji kathartycznej i soteryjnej filozofia Epikura miała charakter terapeutyczny – leczyła z subiektywnego poczucia nieszczęścia, wywołanego przez fałszywe, niezgodne z rzeczywistą naturą człowieka potrzeby oraz wspomniane fobie i psychozy. Pokazywała prawdziwą naturę człowieka (a przynajmniej tak się Epikurowi wydawało), wzbogacała wewnętrzne życie swoich adeptów (wewnętrzne życie leżało w centrum jej zabiegów) i kreowała autonomiczną, niezależną od świata zewnętrznego osobowość – osobowość wytrzymałą na trudy i cierpienia fizyczne, ale odporną również na różne urojenia i choroby natury religijno-społecznej (właśnie na tym ostatnim polu okazała się bardzo niebezpieczną, stając się w późniejszych czasach, całkowicie niesłusznie, synonimem wszystkiego, co antyreligijne i antypaństwowe).
Nie ulega wątpliwości, że Epikur był apostołem „zbawczej nauki". Właśnie z tego punktu widzenia przede wszystkim należy widzieć jego filozofię, to jest w perspektywie jego zbawczej (i dodajmy – uwieńczonej sukcesem, jeśli za taki uznać powołanie sporej grupy wyznawców tej filozofii, która przetrwała kilka wieków) misji wobec ludzkości” (przypis: Pawłowski K., Lathe biosas. Żyj w ukryciu. Filozoficzne posłannictwo Epikura z Samos, TN KUL, Lublin 2007, s. 19-21).
Epikur wskazywał na istnienie przyczyn prowadzących do braku poczucia szczęścia. Prócz niezaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych (dla ciała i duszy), według niego na brak szczęśliwości miały decydujący wpływ urojone potrzeby wyrosłe na gruncie nadużywania rozkoszy. Było to zatem coś w rodzaju szkodliwości obżarstwa czy pijaństwa, ale też uzależnienie od pragnień posiadania i własnego znaczenia. Epikur "... przyjemności płynące z zaspokajania naturalnych i koniecznych potrzeb cielesnych zrównał poniekąd z przyjemnościami płynącymi z zaspokajania naturalnych i koniecznych potrzeb duchowych. To zrównanie oburzyło greckich estetów. Ze stanowiska Epikura maleje różnica pomiędzy bardziej i mniej smacznymi potrawami oraz napojami, pomiędzy bardziej i mniej wytwornym odzieniem, jako też mieszkaniem. Dobro cielesne polega na tym, ażeby nie cierpieć od głodu, pragnienia i zimna. Zgodnie z przedstawionym zapatrywaniem na środki służące do uśmierzenia naturalnych i koniecznych pragnień ludzkich, nie potępiał Epikur zasadniczo ani uczt, ani wspaniałych szat, ani pałaców. Potępiał tylko ludzi, którzy nie cierpiąc od głodu, pragnienia i zimna, skarżyli się na swą nędzę cielesną, gdy istotną przyczyną nieszczęścia były ich urojenia i nędza duchowa. Filozof nie przywiązywał wagi do wygód i wyszukanych rozkoszy cielesnych, co więcej, uważał je za niebezpieczne, a nawet szkodliwe wybujałości materialistyczne, ale z drugiej strony nie żądał wzorem cyników i stoików od wyznawców, ażeby im smaczne potrawy i napoje nie smakowały lub wygodne szaty i mieszkania nie były wygodnymi. Wskazywał jeno na nicość owych urozmaiceń, ganił mozoły podejmowane w celu ich uzyskania, sławił korzyści skromnego i rozumnego życia. Z drugiej strony zwracał uwagę, że człowiek ma oprócz naturalnych i koniecznych potrzeb duchowych tak samo naturalne i konieczne potrzeby cielesne. Człowiek Epikura składa się właśnie z ducha i ciała pospołu" (przypis: Krokiewicz A., Nauka Epikura, Aletheia, Warszawa 2000, s. 43-44) Zauważam znaczące podobieństwo, które dotyczy naszych czasów, a więc uzależnienia od wytworów cywilizacyjnych, od czego w zamyśle ma nas uwalniać survival.
------- Dalszy ciąg istnieje już w druku --------
Życie w cywilizacji daje ogromne możliwości zaspokajania codziennych potrzeb. Dokonujemy tego w najbardziej oczekiwany sposób – aby zakupić najlepszy produkt udamy się do kilku kolejnych sklepów, aż trafimy na to, o co nam chodzi. Te możliwości czynią nas ludźmi, którzy każdego dnia dokonują wyborów „tego, co najlepsze”. Kiedy czegoś nam brak, pojawia się niezadowolenie. Lubimy nasze ukochane produkty, nasze ulubione sprzęty i Życie w cywilizacji daje ogromne możliwości zaspokajania codziennych potrzeb. Dokonujemy tego w najbardziej oczekiwany sposób – aby zakupić najlepszy produkt udamy się do kilku kolejnych sklepów, aż trafimy na to, o co nam chodzi. Te możliwości czynią nas ludźmi, którzy każdego dnia dokonują wyborów „tego, co najlepsze”. Kiedy czegoś nam brak, pojawia się niezadowolenie. Lubimy nasze ukochane produkty, nasze ulubione sprzęty i gadżety, odzież, rozrywki i smakołyki. Bez porannej kawy nie chce nam się żyć. Do tego wcale nie musimy osobiście zabiegać o czystość naszej pościeli, zepsuty telewizor, transport do szkoły bądź pracy. Nawet kiedy staje się coś niedobrego – telefonicznie powiadamiamy odpowiednie służby…
Jest tak, że nie potrzebujemy wdrażać do swego życia całego procesu przetrwania, jaki towarzyszył naszym przodkom: orania, siania, zbierania, przetwarzania, pieczenia chleba. Mięso, mleko, narzędzia otrzymujemy od ludzi, którzy zajmują się wyłącznie ich produkowaniem. Nawet wiedzę dostajemy od powstałych w tym celu instytucji. Służebną nam otoczkę nazwałem „kokonem cywilizacji” (man made cocoon).
Cywilizacja jest zajęta – jeśli można to tak nazwać – produkcją wszystkiego, czego być może będziemy potrzebować, czego powinniśmy potrzebować. Cywilizacja produkuje także informacje. A my im… musimy wierzyć. Nawet nie mamy wyjścia – jako zasiedziali specjaliści od małego zakresu naszego własnego życiowego działania, znamy się tylko na tym, co znamy bezpośrednio. Wiedza ogólna uzyskana w szkole nie jest nadmierną, a w dodatku w wielu przypadkach jest już przestarzała. Cywilizacja ponadto dba o siebie samą (por.: Bauman, 2006, Louv, 2010)
Można rzec, że cywilizacja zabiega o to, by jej członkowie nie opuszczali jej. Kusi i mami. Sprzedaje piękne opakowania. Tworzy narkotyki mody, mediów i internetu. Buduje enklawy beztroski. Mieszkańcy cywilizacji przypominają owe króliki, syte i z błyszczącą sierścią, które opisał Richard Adams w swej głośniej powieści "Wodnikowe wzgórze" (Adams, 1982). Króliki te godziły się z sytuacją, że co jakiś czasem niektóre z nich znikały bez śladu, ale za to zawsze rankiem koło norek pojawiały się soczyste marchewki… Zachłanna cywilizacja…
Jeśli powyższy przykład nie trafił do przekonania, to zauważmy, że podobnie jak we wspomnianej społeczności królików, także w naszej, dobrze znanej społeczności – unika się rozmawiania o zagrożeniach. Próby podjęcia tego tematu – nawet na szkoleniach poświęconych chronieniu samego siebie (sic!) – budzą niechęć, zażenowanie, wywołują zachowania prowadzące do pominięcia zagadnienia. Ludzie cenią luz, fun. Nie chcą psuć sobie nastroju myśleniem o tym, co może im zagrażać. Dla przykładu - obsługa pokładowa linii lotniczych obserwuje lekceważenie dla prezentacji instrukcji dotyczącej bezpieczeństwa, jaką się przeprowadza przed rozpoczęciem lotu. Ludzie przyjmują obojętny wyraz twarzy, wyglądają przez okno, zajmują się rozmaitymi czynnościami maskującymi niepokój przed „wywoływaniem wilka z lasu”. Zdaje się, że z takim podejściem wojował także i Epikur, gdy wskazywał istotność radzenia sobie człowieka z bólem i śmiercią, poprzez odpowiednie oswajanie się i godzenie się z rzeczywistością. Był przekonany, że ucieczka w rozkosze urojone i tak ma w sobie ukryte lęki, a więc cierpienia.
Takie podejście czyni nas nieprzygotowanymi do radzenia sobie w sytuacjach, w których powinniśmy być właśnie dobrze poinformowani i efektywni. Nie zastanawiamy się nad tym, że dopiero co podana instrukcja na temat zachowania się w przypadku sytuacji awaryjnej umieszczana jest w pamięci „podręcznej” i w razie potrzeby może być skuteczniej wykorzystana. Dlaczego się nie zastanawiamy? Być może dlatego, że mamy poczucie, że nie planowaliśmy zagrożenia, a nasze życie – mimo, że luz i fun – wydaje nam się zaplanowane i sensownie poukładane w naszych wyobrażeniach.
Jeśli zabawa piłką kończy się nagle w strugach ulewy, jeśli wycieczka w góry nie udaje się
z powodu załamania pogody, jeśli rowerowa wycieczka zawraca zapędziwszy się w rejony
bez sklepów i zaopatrzenia to... dla survivalu wszystkie te sytuacje są kolejnymi elementami
przygody. O kontynuacji wyprawy bądź odwrocie nie zadecydują zatem względy niewygody czy
zagrożenia (będącego zagrożeniem dla niewyrobionego turysty), lecz względy oceny sytuacji
zewnętrznej, własnych zasobów oraz możliwości
(por.: Płoskonka, Elementy programów nauczania survivalu na wybranych warszawskich
uczelniach wyższych a potrzeby rynku turystyki przygodowej, w: Survival w teorii i
praktyce, Bergier J., Sroka M., (red.), Wyd. PWSZ im. Papieża Jana Pawła II, Biała
Podlaska 2009: „W założeniach surowy i drakoński, coraz częściej przybiera łagodniejsze
formy, wyjątkowo atrakcyjne zarówno dla młodzieży jak i dorosłych. Jako forma aktywności
turystyczno-rekreacyjnej nie jest on czymś zupełnie nowym. Wyprawy bliższe właściwej idei
surwiwalu organizowano już w latach pięćdziesiątych XX wieku w komisjach turystyki
górskiej PTTK w Warszawie i Krakowie. Były to tzw. obozy wędrowne turystyki
kwalifikowanej zwanej przez niektórych wysokokwalifikowaną. Organizacja tego typu zajęć
odbywała się głównie w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Dzikie tereny tych gór, chaszcze,
rwące rzeki, błotniste bezdroża i odludzia wymagały znacznego wysiłku, pełnego ekwipunku
i znacznej wiedzy turystycznej. Trasy tych wypraw były specjalnie utrudniane terenowo np.
marszem na przełaj z poszukiwaniem określonych celów, biwakowaniem ’na dziko’ oraz
poprzez wykonywanie zadań specjalnych. Wyższą formą prowadzącą do właściwego surwiwalu były wyprawy trampingowe podejmowane na początku lat 70. XX wieku przez
akademickie środowiska Krakowa – udawano się do krajów Azji, Afryki, Ameryki
Południowej. Wraz z przemianami społeczno-kulturowymi w latach 90. poprzedniego wieku,
rosło znaczenie takiej formy spędzania czasu wolnego”)
Człowiek zajmujący się survivalem jest przygotowany na sytuacje związane z naturalnymi i cywilizacyjnymi problemami. Z własnej woli wraca do tego świata.
Dodać wszakże należy, że ostatni cytowany autor ma na nazwisko Płoskonka, a nie "Płoskłonka", jak podało wydawnictwo, w którego imieniu Pana Przemysława Płoskonkę przepraszam.
[10.01.2013.]
Dostałem właśnie książkę "Edukacja przygodą" pod redakcją Ewy Palamer-Kabacińskiej i Agnieszki Leśny. Jest to wydanie pokonferencyjne i zawiera sporo artykułów przydatnych dla tych, którzy interesują się właśnie tą formą edukacji. Sama konferencja była dla mnie sporym przeżyciem i to nie tylko z powodu treści merytorycznych, ale emocjonalnego poczucia bliskości z tymi, którzy zebrali się wokół hasła tytułowego jak wokół ogniska. Te dwa elementy w połączeniu z rzeczywistymi potrzebami działania, jakie mieli uczestnicy, dały w efekcie sporo efektów w postaci spełnionych już projektów oraz nawiązanych więzi, które właśnie generują kolejne projekty.
Wiadomo mi, że ustalony jest termin kolejnej, drugiej konferencji. Odbędzie się ona w lokalach warszawskiej AWF w dniach 23-24 maja 2013 roku. Wybieram się z radością.
Rzecz jasna, że muszę się zaraz pochwalić swoim artykułem pt. "Przygoda survivalu". Chwalę się nie bez powodu, gdyż dotąd miałem poczucie, że moja pisanina w większym lub większym stopniu kalkowała samą siebie. Nie wynikało to z bynajmniej z mojego lenistwa czy braku weny. Czułem się zmuszany do wypowiadania tych samych myśli, gdyż nieustannie stwierdzam, że powszechna wiedza na temat survivalu dotyczy tej samej wizji, jaką spostrzegałem 20 lat temu. Wzbogaceniem stało się jedynie show pokazywane przez Gryllsa, także kilka cyklicznych programów Discovery Chanell prowadzonych przez bardziej odpowiedzialnych survivalowców, niż ten wspomniany przed chwilą. Mimo wszystko żaden z nich nie przedstawiał survivalu inaczej, niż jako szereg punktów wiedzy wraz z technikami przydatnymi dla podróżnika zagubionego w nieprzyjaznym terenie. Pominięta została spora dawka informacji dla człowieka, który nie podróżuje "w sposób chroniczny", nie wkracza w inne środowiska, ale chodzi do szkoły albo do pracy i gryzą go bolączki dnia powszedniego. Nie ma mowy o survivalu jako elemencie samorozwoju, terapii, resocjalizacji, rehabilitacji. Tak więc za każdym razem zmuszony byłem wszystkim to klarować.
Obecnie zaczyna się coś zmieniać. Przestaje się mnie zapraszać na spotkania z dziwakiem śpiącym w błocie i podróżnikiem, a dostaję płomienne zaproszenia na spotkania z psychologami, pedagogami-praktykami, ratownikami, na konferencje naukowe kierunków humanistycznych. Jakieś zainteresowanie wykazuje nawet i wojsko, aczkolwiek nawet w grupach "szybkiego reagowania" reakcje zawsze były jakoś spowolnione...
W każdym razie w najbliższych trzech miesiącach czeka mnie spotkanie w Łodzi "Survival jako filozofia życia", wizyta w Siedlcach w gościnie u harcerzy, udział w konferencji w Katowicach "Pedagogika przygody jako antidotum na niedostosowanie społeczne", w Łodzi - "Rozwój i jego wspieranie w perspektywie rehabilitacji i resocjalizacji", kilka prezentacji dotyczący survivalu dnia codziennego, i coś tam jeszcze. W mojej wizji tego, co dziać się powinno - SUPER!
[3.01.2013.]
Dostałem swego czasu mail zawierający myśl tego rodzaju:
Odpowiedziałem następująco (tu - troszkę poprawiłem):
Ja twierdzę, że najszersze określenie "survival" odnosi się do każdego z nas i każdego dnia. Nasze jedzenie służy przetrwaniu. Chowanie się do mieszkań - również. Ponieważ robimy to masowo i od wieków - uważamy to za normę nie wymagającą omawiania.
Ale w tym właśnie wszystko się kryje. Cale generacje doskonaliły coś wymyślonego w zamierzchłych dziejach a służącego przetrwaniu - specjalistyczne, społeczne samoorganizowanie się. Wynalazek podziału pracy i zlecenia komuś sporządzania żywności dla pozostałych, by się nie pochorowali - jest jednym z przykładów. Wymyślono rozmaite systemy ochrony (na różnych poziomach - jednostkowych, małoobszarowych oraz populacyjnych na ogromnych obszarach), które ratowały od nieszczęścia pojedynczych ludzi i małe gromady (np. nocne strażowanie) oraz całe populacje (sądownictwo, policja, armia, system opieki zdrowotnej, itp.)
A więc wszystko w survivalu istnieje od zawsze i dotyczy wszystkiego, co służy przetrwaniu. Nasze XX-XXI-wieczne patrzenie, ponowoczesne (jak się obecnie mówi), a także umoczenie w cywilizacji, mieszczaństwie, oderwaniu od natury - każe nam szukać czegoś dla siebie. Inni może tego w ogóle nie czują, albo czują, lecz nie potrafią określić, a jeśli określili - zrealizować. Ale MY DZIELNI I MĄDRZY (piszę trochę z przekąsem) znaleźliśmy drogę powrotu.
Jedni sprowadzają survival jedynie do militaryzmu (bo to w końcu armia zaczęła używać określenia „survival” do swoich szkoleń - teraz się wycofuje i tworzy inne nazwy wysokospecjalizowane jak np. SERE; może żeby odciąć się od "zwykłego" cywilnego szwendania się po lasach), inni – sprowadzają jedynie do owego szwendania, biwakowania i ćwiczeniu technik tajemnych i są bardziej puszczańscy niż survivalowi (bo jedynie las, las i las). Ja akurat cenię połączenie wszystkich form w myśl "każdy powinien umieć jak najwięcej w życiu". Czyli nie tylko jak być macho i tajemniczym rozpalaczem ognia, ale też znać się na gotowaniu, szyciu, negocjowaniu, autoterapii, itp. No i przede wszystkim wstydem jest nie znać się na ratownictwie...
W ten sposób poprowadziłem do myśl o tym, że nasi przodkowie robili mnóstwo rzeczy będąc rzemieślnikami, żołnierzami, strażakami, gospodyniami domowymi, a jednocześnie nie dysponowali obecnymi możliwościami technicznymi ani pasującymi to tego metodami.
Gdzie można szukać wiec odpowiedzi? W starych poradnikach i podręcznikach, tak daleko wstecz, jak tylko można, bo wcześniej tego nie zapisywano do druku powszechnego. Ja na przykład znalazłem mnóstwo pomysłów w poradnikach dobrych gospodyń, gdzie było o przechowywaniu żywności, ale i o usuwaniu różnych plam, o problemach z rozpalaniem w piecu, o uboju królików, o sposobach na reperacje odzieży... Podobne zapisy pewnie znajdziemy w wojskowych pismach sprzed lat. W książkach botanicznych, zielarskich, podróżniczych, itp.
Dodam, że wielu tych, którzy są survivalowcami, niewiele wie o fizjologii i psychologii, nawet na poziomie podstawowym. Nie chcę bynajmniej ich peszyć (sam się nie znam na wielu rzeczach, wielu rzeczy nie umiem i nie rozumiem), ale wciąż im powtarzam, że nie jest to żadna magia i nie trzeba być od razu psychologiem, aby znać zależności między ciałem a psychiką. A to jest klucz przetrwania. Powtarzanie jak mantry słów "wola przetrwania" niczego nie wyjaśnia i nikomu nie pomoże. Trzeba wiedzieć czym jest i od czego zależy. Proste przekonanie, że ktoś jest "twardzielem", to mało.
Dlaczego to piszę? Bo wielokrotnie słyszę teksty, które świadczą wyłącznie o zafascynowaniu nowoczesnością (zwłaszcza nowe technologie wyrobu noży wywołują ziajanie z radości), lub też odwrotnie - padają słowa całkowitego odrzucenia nowoczesności (posiadacz GPS to nie survivalowiec). Jeśli kiedyś wraz z przyjaciółmi głosiłem, że "survivalowcy nie ścigają się ze sobą, kto jest lepszy" - teraz zaprzestałem. Po wysypie internetowych stron survivalowych będących wzajemną kopią, po rozmnożeniu survivalowych specjalistów, nie mam już nic do powiedzenia. Dziwnie jest jakoś, kiedy ktoś człowieka poucza jego własnymi słowami sprzed 20 lat, podczas gdy od zapisania tych słów minęło już wystarczająco dużo czasu, aby coś jeszcze poznać, przetrawić, zrozumieć... Tymczasem im więcej tych przekonanych, że JUŻ wiedzą, tym mocniej się zauważa skąd wiedzę czerpią. A przypomnę tu, że swego czasu ustaliłem z Bogdanem Jaśkiewiczem, autorem internetowej "Zielonej kuchni", że nie będziemy się powielać. Na skutek tego zaprzestałem pisania o technikach w survivalu. A wtedy były przez lata jedynie nasze dwie strony i słynny Recon, czyli survivalowe forum.
Cieszy mnie, że autor cytowanego maila czegoś szuka. A szuka z nadzieją, że odpowiedzi są schowane zupełnie gdzie indziej, a nie w wydawanych obecnie książkach z survivalem w tytule (które też zaczynają mówić wyłącznie o tym samym, nawet jeśli autorem jest SAM ON, czyli B. Grylls. We własnej książce przedstawiłem rady dotyczące pierwszej pomocy, które na 100% byłyby odrzucone przez panującą nam Zwierzchność Zdrowotną, ale które będą w całkowitym odludziu tak samo skuteczne, jak w czasach napoleońskich, kiedy armia idąca na Moskwę nie mogła liczyć na nadążające za nimi zastępy medyków polowych. Z lubością tez wspominam metody uzdatniania wody przez sołdatów Piotra I - obecnie wspominane cichutko przez "uzdrowicieli naturą".
[21.12.2012.]
Miał nastąpić i nie nastąpił. Poradziliśmy sobie z tym. My, czyli koło survivalowe z Gimnazjum nr 15 w Łodzi oraz II Łódzka Drużyna Harcerska (o stuletniej tradycji nieustającego działania, jedna z najstarszych w Polsce). Ponieważ wszystko wiązało się z konkretną datą, urządziliśmy symboliczne pozbycie się owej daty i Koniec się nieco skonfudował i nie wiedział, co zrobić w tej sytuacji. Poszedł sobie...
A wszyscy razem działamy w ramach Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu...
[29.11.2012.]
Ze zdumieniem przeczytałem w Newsweeku wyliczankę najlepszych warunków dla zdrowego snu umieszczoną pod tytułem "Co zrobić, by się wyspać". Pani Redaktor (na 100% tzw. "młodego pokolenia") napisała, że jednym z warunków jest chłodne pomieszczenie, co oznaczało dla niej 19-20 stopni Celsjusza. Rozumiem to, że towarzyszy jej właśnie w tej temperaturze odczucie chłodu. Ale te temperatury od zawsze były uznawane za "temperaturę pokojową", najbardziej odpowiednią do stałego w niej przebywania (a w dodatku kładło się mocniejszy nacisk na 18°C). Chłodne pomieszczenie bywało wtedy, kiedy węglowe piece kaflowe już ostygły, mimo że to był wiek XX. Przypuszczam, że temperatury w miejscach przebywania ludzkości, której nie było stać na piece kaflowe bo ich jeszcze nie wynaleziono - były znacznie mniejsze. I dało się żyć. Czy można by założyć, że za 50 lat jakiejś pani będzie chłodno przy +25°C?
Wciąż opowiadam zdumionym i nie wierzącym mi ludziom, że ja - niegdysiejszy zmarzlak - śpię pod cienkim kocykiem przy otwartym szeroko oknie, a na zewnątrz jest zima. Ci, co mnie znają, wiedzą już, że do pierwszego śniegu chodzę w skórzanych klapkach, z podwiniętymi rękawami bluzy. A także, że śpię podczas zimowego biwakowania w zwykłym, cienkim letnim śpiworze. Tak samo dziwili się zdobywcy himalajskich szczytów wchodzący na noc do swych namiotów i puchowych ekspedycyjnych śpiworów, kiedy patrzyli jak ich szerpowscy tragarze kładli się na śniegu owinięci w derkę...
[18.11.2012.]
Tomka Grzywaczewskiego, uczestnika 'Długiego Marszu' - "Przez dziki wschód". Nie polecam (bo zazdroszczę...)[6.11.2012.]
Właśnie pojawiła się nowa książka Chrisa McNaba "Survival. Jak przeżyć w każdych warunkach". Polecam!
[11.09.2012.]
Lada moment, bo za tydzień, ruszę z młodymi przyjaciółmi w miejsca, gdzie był niegdyś mój ojciec. Bitwa pod Arnhem nie dała żadnych korzyści, ale - jak twierdził mój ojciec - przyniosła przyjaźń między Holendrami a Polakami. To właśnie w Driel, gdzie, w 1944, lądowali Polacy generała Sosabowskiego - także mój ojciec. Było to niedaleko Arnhem oraz Oosterbeek - miejsca działań Polaków pomagających w ostatecznym odwrocie Anglików).
Gdyby nie film "O jeden most za daleko", gdyby nie zakończona sukcesem holenderska akcja, by przywrócić dobre imię generałowi Sosabowskiemu oraz jego Brygadzie, gdyby nie film Joanny Pieciukiewicz o Generale - mało kto by pamiętał, że mamy w naszych losach tak wielkie wydarzenie. Do tej pory był to wszakże największy desant w historii świata!
Czas, aby polska młodzież zobaczyła te miejsca, żeby powędrowała śladami mego ojca (jak ja to robiłem). Zwłaszcza, że ta młodzież sama z siebie chce tego. Będę wobec tego ich przewodnikiem, a nie tym, kto narzuca co mają robić... Spotykając się z Fransem Ammerlaanem, Holendrem, który przeprowadził wiele rozmów z mym ojcem, i który dobrze wie, czego szukam w Arnhem - dołożymy sobie atrakcji...
Wspomnimy też Bartka Mazura, przyjaciela mego ojca z Brygady. Kiedy ojciec wrócił po wojnie do Polski, Bartek skończył w Anglii studia i wyjechał do USA. W 50 rocznicę bitwy pod Arnhem spotkali się niespodziewanie na uroczystościach w Driel. Obaj znów będą z nami...
[10.09.2012.]
Mam wielką potrzebę, aby o tym napisać. I nie będzie to o survivalu, i będzie zarazem. Jeden z moich oponentów - zakotwiczony w bushcrafcie, więc mający swoją wizję - twierdzi, że ja znajduję survival nawet w ziarnku grochu. Ja wiem, że wielu chciałoby sobie wziąć tę dziedzinę na wyłączną własność, ale im współczuję, bo to niemożliwe. Pisałem, że każdy może mieć swój własny survival, bo TO WŁAŚNIE jest cechą survivalu.
A o czym chciałem napisać... Mój serdeczny kolega (był ze swoimi dziećmi na moim obozie) zaprosił mnie na koncert zespołu Raz Dwa Trzy pod Politechnikę Łódzką. Pomijam już nastrój wytworzony przez tę grupę, jakość aranżacji i grania, wyrafinowanie tekstów i charyzmę solisty... Wrażenie zrobiło na mnie obserwowanie starego (był chyba znacznie młodszy ode mnie) człowieka, którego powszechnie nazywa się "menelem".
Z pewnością nie miał on na co dzień dostępu do muzyki. Tym razem - miał. I uległ jej. Tańczył w upojeniu. Wpadł w rytm muzyki i oddawał mu się do końca. Nie zwracał uwagi na otoczenie. On... grał. On śpiewał. I wybrzmiewał... I całe jego ciało ŻYŁO TĄ PEŁNIĄ.
A ja cieszyłem się wraz z nim. I żal mi było, że on był bardziej wolny ode mnie. Bo ja się jakoś hamowałem. Bardzo ucieszyłem się, kiedy nagle koło naszego tancerza zobaczyłem podskakującą drobną postać. To była dziewczyna. Oni nie przyszli tu razem. Nic ich nie łączyło - oprócz tej muzyki i tego tańca. I pomyślałem, że być może ona zatańczyła obok niego dla złagodzenia jego samotności, przez solidarność... Albo on natchnął ją, że ona poczuła też tę potrzebę wolności.. I że to było DOBRE. I że nikt się nie gapił i się nie śmiał. I że - mimo wszystko - stajemy się - jednak - normalni.
I było mi z tym tak dobrze...
To pomaga przetrwać...
[07.09.2012.]
KSIĄŻKI:
FILMY:
[25.08.2012.]
Myślałem, że w tym roku mi się nie uda (uraz kręgosłupa), ale jednak bytowałem wraz z gromadą 12 ludzi w starym miejscu w Bieszczadach. Na dziewiątkę uczestników była nas czwórka instruktorów. Ja co prawda byłem mało użyteczny, ale awanturę o "sprawne wstawanie w sytuacji ogłoszenia alarmu" - zrobiłem wręcz cudowną (w moim odczuciu). Myślę, że nie było tak źle, skoro dostałem na gorąco komentarze, że był to najpiękniejszy obóz w życiu uczestników.
Pierwszy raz miałem na obozie tak młodych uczestników: Zuzia miała 4 lata, zaś Antoś - 5. Ich ojciec, Jacek, miał okazję obserwować istotne przemiany w funkcjonowaniu dzieci. Gdzieś pogubiły marudzenia i kapryszenia, jadły to co było, patrzyły na dziki świat i nawet przez chwilę nie nudziły się (chociaż nie uczestniczyły we wszystkich zajęciach). Największym zaskoczeniem było przejście od Duszatyna przez Chryszczatą do Przełęczy Żebrak bez żądania poniesienia przez tatę...
Ach... zapomniałbym... To się robi już nasza specjalizacja: jak w ubiegłym roku ratowaliśmy panią pokłutą przez osy (czy pszczoły), tak w tym roku podłączyliśmy się pod nocną akcję GOPR. Poszukiwano starszego człowieka chorego na cukrzycę, który zabłądził w górach. Byliśmy przyjęci do współdziałania jako odwód - czyli piątka dorosłych zaopatrzonych w czołówki, gps-y, radiotelefony i apteczki.
I jeszcze jedno - dawno nie miałem na obozie uczestników tak mocno mnie inspirujących. Wolałbym, abyśmy mieli każdego dnia bezdeszczową pogodę. Ale i tak każdy dzień pozwalał mi na zaglądanie w ich dusze, a oni mieli je bogate. Wieczorne ogniska były nasycone filozoficznymi opowieściami o życiu. Czasem myślałem, że nie siedzę razem z gimnazjalistami, tylko z dojrzałymi i mądrymi ludźmi. Jestem im wdzięczny, że są tacy, jacy są... I że stworzyli tak cudownie współdziałający zespół (inna sprawa, że na obozach z większą liczbą uczestników szanse na ten klimat spadają wyraźnie...)
[22.6.2012.]
Pojawiły się, ku mej radości, dwie całkiem dobre książki. Powiem więcej: jedna z nich jest dla mnie największą radością, bowiem przedstawia survival tak, jak ja chciałbym, aby ludzie go rozumieli. Wizje rekreacyjne mają głęboki sens, ale w swej warstwie przygotowawczej (treningowej) zupełnie zapominają, że słowo "survival" odnosi się do przetrwania, a nie do rekreacji. Czasem mam wrażenie, że ci wszyscy, którzy już posiedli sztuki stricte techniczne, posługują się nimi w nieskończoność zapominając przy tym po co je posiedli. Zupełnie zapomina się o sztuczkach psychicznych, jakby człowiek działał sam z siebie i znajomość tego potrzebna jest tylko psychiatrom, jak się człowiek rozsypie. Rzecz w tym, że "twardy survival", czyli bezwzględna rzeczywistość, potrafi nieźle człowiekowi zamieszać i dlatego trzeba pisać takie książki, jak obecna już jakiś czas w moich zbiorach pt. "Wsparcie psychologiczne w służbach ratowniczych". Porusza ona trudny temat pomocy udzielanej po ciężkich akcjach tym, którzy sami ratowali.
Cody Lundin, jeden z bohaterów serialu w Discovery Channel napisał bowiem poradnik na czas kataklizmu. Rzecz zapewne powstała na fali zainteresowania końcem świata w 2012, czyli lada moment. Nie ukrywam, że jestem tą pozycją zachwycony i sam bym tę książkę wreszcie napisał, ale Cody mnie ubiegł...
Druga książka nosi tytuł "Dzikie rośliny jadalne i trujące" i będzie wspaniałym prezentem na wakacje. Wydana... niezwykle schludnie, jak ja to nazywam. Lubię takie książki...
[25.5.2012.]
Stało się... i w Grotnikach koło Łodzi (i Zgierza) odbyła się 3-dniowa impreza dla odważnych i ciekawych przeżyć. Prowadził ją pomysłodawca Łukasz Tulej przy odpowiedzialnym wsparciu Kamila Grzelki. Akcja miała hasło "Spadaj na drzewo"...
Prasa nieco na wyrost przydała mi większy udział w przedsięwzięciu, niż to miało znaczenie. Ale reklamę mi zrobiła. Zatem dziękuję za to Łukaszowi i Kamilowi. Zadowolony byłem, że w imprezie polegającej na życiu w koronie potężnego drzewa wzięli udział moi młodzi przyjaciele z Koła Survivalowego przy 15 Gimnazjum w Łodzi.
[29.4.2012.]
W nocy z piątku na sobotę miało miejsce wydarzenie, które zapewne będzie zaczątkiem czegoś... Nie wiedziałem jakiego przymiotnika użyć. Ostrożny w ocenach, a jednocześnie emocjonalnie optymistyczny, chciałbym aby spełniły się moje oczekiwania.
Piątkowa noc była wspólnym wędrowaniem. Głównym organizatorem była II Łódzka Drużyna Harcerzy. Przyłączyło się do niech Koło Survivalowe z 15 gimnazjum w Łodzi. Współpracowali też wydatnie członkowie Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu, którzy pełnili rolę służącą "uprzygodowieniu". Przy pożegnaniu wygłoszona została myśl o stałej współpracy. I niech tak będzie...
[29.4.2012.]
Na początku roku 2012 miałem awarię dysku głównego, systemowego. Sam dysk został uratowany, ale dane już nie. Efekt ostateczny - straciłem zapisy mojej e-mailowej korespondencji. Miałem jej kopię zapasową, ale opiekując się ojcem, zapomniałem ją odświeżać...
Ostatecznie utraciłem archiwum i adresy z całego roku 2011 i początku 2012. Oznacza to, że na część maili nie zdążyłem odpowiedzieć i nie odpowiem, bo nie istnieją już rozpoczęte wątki. Proszę zatem tych, którzy to czytają i którym zależy na korespondencji ze mną - ODEZWIJCIE SIĘ.
[2.4.2012.]
W dniach 7-11 marca 2012 roku odbyły się w Beskidzie Żywieckim koło Zwardonia Warsztaty Zimowego Przetrwania. Firmowane były przez Stowarzyszenie Polska Szkoła Surwiwalu. W warsztatach miało wziąć udział 4 organizatorów, którzy mieli przydzielone określone zadania. Kierownikiem całego zamieszania był niejaki Staszek, piszący zresztą to sprawozdanie. Niestety z różnych przyczyn w warsztatach wzięło udział tylko 2 organizatorów.
W wyznaczonym czasie i miejscu, na starcie zjawiły się 2 osoby – Paweł z Radiowej Trójki i Staszek, którzy do późna wieczór zabawiali się w przerzucanie śniegu z jednego miejsca w drugie. Kiedy już im się to znudziło, postanowili wybudować sobie tipi ogrzewane ogniskiem syberyjskim. I tu należą się duże słowa uznania leśniczemu, Panu Andrzejowi, który polecił naciąć pilarzom drewna odpowiedniego do naszych potrzeb, prawdziwie od serca. W związku z tym nie musieliśmy oszczędzać na ogrzewaniu (temperatura w nocy spadała do -15°C), a i rachunek jaki Pan leśniczy nam na końcu wystawił był wyrazem jego przychylności do naszego zimowego szkolenia.
Około północy dojechali na miejsce dwaj komandosi – Adam i Kuba, jeden z firmy, drugi z czasopisma „Komandos”. Ten drugi zasłynął z chodzenia po śniegu w klapkach, ponieważ jeden z jego palców u nogi chwilowo nie mieścił się w normalnych butach. Ale komandosi są twardzi i słowa dotrzymują, więc przyjechali. Dyskusje okołosurvivalowe toczyły się do 4 nad ranem. Wczesnym rankiem, zgodnie z zapowiedzią, zjawili się kolejni dwaj uczestnicy: Super Paweł z Supertechu i Piotr AP (ratownik medyczny) z Recona. Już w drodze na warsztaty postanowili przećwiczyć niektóre elementy sztuki survivalowej, jak chodzenie na azymut i skoki w dal po rzecznym lodzie, z rzutem plecakiem przez głowę.
Po zasłużonym śniadaniu wszyscy uczestnicy warsztatów kontynuowali zabawę z przerzucaniem śniegu. Kiedy udało się odsłonić spod grubej warstwy zbitego śniegu około 25 m2 gruntu, postanowiono powiększyć tipi. Jednocześnie rozpoczęto budowę dwóch jednoosobowych apartamentów: jednego z klimatyzacją typu „usypywane igloo”, drugiego - z ogrzewaniem podłogowym, czyli szałas norka z Dakotą Fire Hole. Przy „usypywanym igloo” postanowiono sobie ułatwić zadanie zasypując śniegiem różne fanty (worki napompowane powietrzem i z liśćmi). Budowa szałasu rozpoczęła się od wykopania w gruncie Dakoty i jej uruchomienia. Po nagromadzeniu odpowiedniej ilości żaru, otwór zasypano popiołem i darnią. I tu nastąpiła pewne nieporozumienie. Super Paweł zamawiał szałas tylko z ogrzewaniem. Jednakże pomysłodawca tego apartamentu w osobie piszącego tą relację, przez przypadek postanowił podnieść standard owego lokum, fundując jej mieszkańcowi przez pierwsze dwie godziny saunę z lodu zawartego w darni pokrywającej Dakotę. Ku rozczarowaniu architekta, Paweł nie skorzystał z tego udogodnienia, twierdząc, że jego najnowsza, testowana kurtka takie rzeczy ma już w standardzie.
I tu należy wspomnieć, że ów szałas był budowany w technologii, polegającej na wykorzystaniu najnowocześniejszych osiągnięć budownictwa prymitywnego. Na szkielet zrobiony z naturalnie sezonowanych patyków narzucono kosmiczną folię NRC, następnie położoną warstwę gałęzi świerkowych z regla dolnego, na to warstwę izolacyjną z uschniętych liści klonu kanadyjskiego (prawie 2000 cui) i na koniec ponownie położono gałązki świerka, tym razem z regla górnego (duża odporność na surowe warunki klimatu, porównywalna z odpornością świerka syberyjskiego). Podłogę szałasu wyłożono chrustem i gałęziami świerka, tym razem ponownie dolnoreglowego.
Jeżeli natomiast chodzi o „usypywane igloo” to po wyciągnięciu fantów i powiększeniu przestrzeni bytowania okazało się, że budowla osiągnęła wytrzymałość lekkiego bunkra. Skakanie z przyświstem i przytupem po jej dachu, nie robiło na niej żadnego wrażenia. Podłoga igloo, podobnie jak szałasu, została wyścielona gałązkami świerka. Pomimo, że od czasu postawienia igloo minął prawie miesiąc, budowla nadal stoi, wciąż zapewniając ten sam komfort i stałą temperaturę. Dzięki Marku za informację.
Wieczorem Andrzej, drugi organizator warsztatów, w jednej osobie ratownik medyczny z Bydgoskiego Centrum Ratownictwa i Outdooru i żeglarz, zrobił wykład na temat hipotermii i odwodnienia się. Wszystkim do gustu przypadł szczególnie ten drugi temat, zwłaszcza, że Andrzej jako pomoc naukową przywiózł parę litrów wyciągu z mniszka lekarskiego, aby każdy osobiście mógł zbadać zawartość „cukru w cukrze”. Następnego dnia Darek z Projektu Bushcraft, serwował wszystkim orzeźwiający czosnek niedźwiedzi, a kierownik zamieszania każdego częstował orzeszkami buczyny, którymi dziki doprowadzają się do syndromu dnia poprzedniego.
Każdej nocy w tipi prowadzone były doświadczenia nad progowym stężeniem dymu, po przekroczeniu którego pada wszystko co lata i bzyka. Niestety, z braku moskitów postanowiono wyznaczyć wartość progową dla ludzi. Wartość tę udało się osiągnąć w momencie, kiedy Kuba w poszukiwaniu tlenu wyciął nożem dziurę w ściance tipi. Jacek, drugi uczestnik warsztatów z Projektu Bushcraft, postanowił wyłączyć się z tego eksperymentu i zakopał się w śniegu, cały czas badając za pomocą swoich elektronicznych zabawek jego parametry izolacyjne.
Kolejnego dnia postanowiliśmy przećwiczyć wzywanie pomocy i gotowanie wody za pomocą „świecy skandynawskiej”. Wodę udał się zagotować, ale z pomocą nikt nam nie przyszedł. Za to my musieliśmy wyciągać ze śniegu samochód pewnej wesołej rodzinki. Gotowanie wody kontynuowaliśmy, ale już inną metodą. W tym celu nawrzucaliśmy do ogniska kamieni, czekając aż zmienią swoją barwę z szarej na jaskrawo czerwoną. Kiedy osiągnęły już oczekiwany kolor, wrzuciliśmy je do foliowego worka z wodą, którego dno wcześniej wyłożyliśmy małymi gałązkami świerkowymi. Po krótkiej chwili herbatka świerkowa, aromatyzowana plastikiem, była gotowa. Niektórym nawet smakowała.
W trakcie szkolenia zaplanowaną wizytę złożył nam Pan Kajetan z firmy „Rakiety.pl”. Zaprezentował kilka wspaniałych modeli rakiet śnieżnych, szczegółowo omawiając ich wady i zalety. Każdy z uczestników mógł na miejscu wypróbować poszczególne egzemplarze, tego jeszcze wciąż nie docenianego w naszym kraju sprzętu. A zapewne warto. Bardzo dziękujemy firmie „Rakiety.pl” za doskonałą prezentację i możliwość przetestowania rakiet.
Doceniając możliwości poruszania się za pomocą rakiet, zarówno w świeżym jak i przepadającym śniegu, w programie warsztatów nie zabrakło również punktu dotyczącego szybkiego konstruowania prymitywnych rakiet z gałęzi drzew iglastych. Nam do tego celu posłużyły gałęzie świerka. Efekty widoczne są na zdjęciach. Oprócz rakiet, prezentowany był również sprzęt skiturowy. Tutaj wiedzą i możliwościami z pełnym uznaniem popisywał się Adam.
Na koniec wypada powiedzieć chyba o najważniejszej rzeczy, a mianowicie metodach rozpalania ognia, zarówno tych prymitywnych jak i współczesnych. W użyciu były noże i krzesiwa kowalskie oraz za sprawą Pawła, prawie wszystkie dostępne w Polsce modele krzesiw syntetycznych. Niektóre z nich, niczym czarodziejskie różdżki, po odpowiednim dotknięciu same rozpalały ogień. Po krzesiwach przyszedł czas na inne metody rozpalania ognia. Metodą szybką i nie wymagającą prawie żadnego wysiłku jest rozpalanie ognia za pomocą promieni słonecznych, przy wykorzystaniu lup od busol i kart survivalowych oraz śmieci, w postaci aluminiowych puszek po napojach. Można to robić również przy użyciu butelek PET wypełnionych wodą. Osobom pragnącym się rozgrzać, jeszcze przed rozpaleniem ognia, polecana jest prezentowana na warsztatach metoda łuku ogniowego. W użyciu były też bardziej nowoczesne metody rozpalania ognia z wykorzystaniem zawartości dobrej apteczki samochodowej i płynów samochodowych, jak również popularnych baterii paluszków.
W celu poznania prawdziwej wartości merytorycznej warsztatów odsyłam do poważniejszych relacji innych uczestników (tu zapewne pojawią się linki - Krisek).
Wszystkim Uczestnikom warsztatów bardzo serdecznie dziękuję za udział i wszelki wkład wniesiony w to szkolenie.
Stanisław Kędzia
Informuję niniejszym, że zdaniem Staszka byłem niezbędny na tych warsztatach. Nie mogłem wyjechać ze względów zdrowotnych. Na szczęście okazało się, że moja obecność nie była konieczna - zrezygnowano z konkursu na lepienie bałwana wg wzorca...
Jakąś pociechą niewątpliwie będzie relacja z warsztatów, jaka ma się ukazać w Radiowej Trójce. Na pewno termin podam tutaj z wyprzedzeniem.
Krisek
[24.2.2012.]
STASZEK:
Prawie syberyjskie mrozy, które na przełomie stycznia i lutego zagościły w sporej części naszego kraju, stały się doskonałą okazją do przetestowania pewnych pomysłów. Jednym z nich miał być szałas z folii NRC (czyli obowiązkowego wyposażenia każdego turysty wyruszającego w góry nawet na jednodniowy spacer), ogrzewany nodią z dwóch pni. Pomysłem zaraziłem Mariusza, a na miejsce testów wybrałem włości Marka, zagubione w urokliwych Beskidach.
MARIUSZ:
Staszek, jako sprawdzony i niezawodny kompan naszych wspólnych survivalowych eskapad, nie musiał długo zarażać mnie tym i innymi wcześniejszymi pomysłami. Po złapaniu infekcji wywołanej survirusem (drogą telefoniczną po telefonie od Staszka), tydzień przed wyjazdem, dostałem gorączki przygotowań do wyjazdu. Typowe objawy to: obmyślanie tego, co mam zabrać, ewentualne przeróbki sprzętu (jak się okazało w 100% trafione i zwiększające komfort moich terenowych poczynań i wywołujące braki w śnie, na przykład poprzez nocne uzbrajanie kurtki w guziki do podpinki itp.) oraz występujący na końcu objaw w postaci spakowanego plecaka, ustępujący zazwyczaj po powrocie ;). Żarty żartami, ale ważne jest, aby dobrze się przygotować na wszelkie możliwe zagrożenia w warunkach zawężających znacznie margines bezpieczeństwa w przypadku zaistnienia niesprzyjających okoliczności. Słusznie wspomina Staszek o folii NRC jako jednym z obowiązkowych elementów górskiego wyposażenia i to nie tylko w zimie. My, poza ekwipunkiem, mieliśmy również wsparcie ze strony Marka, który w razie czego służył nam pomocą.
STASZEK:
Na działkę Marka dotarliśmy około godz. 16, czyli o tej porze, w której turysta wędrujący zimą po górach, zaskoczony przez naturę perspektywą nieplanowanego biwaku, powinien już znaleźć odpowiednie miejsce na spędzenie nocy i zacząć zbierać materiał na ognisko i do budowy schronienia. Na miejsce naszego noclegu wybraliśmy skraj lasu, powyżej rozległej łąki.
Pokrywa śnieżna była znacznie mniejsza niż na łące, ale lodowaty wiatr hulał prawie z taką samą siłą jak na otwartej przestrzeni. Mimo że termometry zawieszone na gałęziach drzew na wysokości około 1,5 m nad powierzchnią gruntu zgodnie pokazywały tylko -20°C (liczyliśmy przynajmniej na temperaturę minus 25°C), to na skutek wiatru temperatura odczuwalna była co najmniej o 10 stopni niższa. Ja zabrałem się do odśnieżenia około 4 m2 gruntu, potrzebnych do postawienia schronienia z trzech folii NRC, natomiast Marek z Mariuszem przystąpili do ścięcia dwóch uschniętych niewielkich olch obstukanych już przez dzięcioły.
Po zakończeniu odśnieżania zabrałem się za rozpalenie ogniska, co niestety okazało się trochę skomplikowane, ponieważ większość uschniętych gałęzi pokryta była cienką warstwą lodu. Jednakże po usunięciu kory wraz z lodem, wnętrze okazało się suche. Udało się znaleźć również trochę bardzo cienkich gałązek świerkowych wolnych od lodu, które bez problemu zapaliły się od płomienia zapalniczki sztormowej. Niestety, ścięte drzewka okazały się zbyt wilgotne na sporządzenie nodii z dwóch pni, na której bardzo nam zależało. Nodia z dwóch suchych pni nałożonych na siebie po rozpaleniu nie daje płomienia, tylko żarzy się, roztaczając przez wiele godzin w miarę stałą ilość ciepła, ale znacznie mniejszą niż nodia sporządzona z kilku pni i paląca się płomieniem. Nodia z dwóch żarzących się pni, ze względu na wydzielaną małą ilość ciepła, wymaga spania w małej odległości od niej. Z tego względu świetnie nadaje się do ogrzewania małych szałasów. A taki właśnie planowaliśmy postawić.MARIUSZ:
Po podziale obowiązków obozowych, wyposażony w składaną piłę i Staszkową supersiekierkę, przystąpiłem z Markiem do ścinki drzew. Ponieważ, jak zwykle, przestawiłem się w "tryb terenowy", starałem się maksymalnie zwracać uwagę na otoczenie i na wszelkie zagrożenia nie tylko ze strony ścinanych drzew, mimo że odpowiednimi cięciami i z określonym wcześniej kierunkiem upadku, ale też - jakże istotny przy niskiej temperaturze - problem zapocenia się podczas zbyt intensywnego wysiłku. W trakcie tych działań, robiąc co jakiś czas przerwy, po spadnięciu na jednego z nas (również częściowo za ubranie) z drzewa sporej ilości śniegu, wzmogłem czujność i poprawiłem ubranie, bardziej naciągając kaptur na głowę oraz zakrywając kieszenie patkami. W tym miejscu Staszek określił problem słowami, że "wilgoć jest wrogiem polarników" (do polarników nam jeszcze daleko - ale może następnym razem? :)). Niby dość oczywiste, ale poprawiając odzież znalazłem trochę śniegu w jednej z kieszeni kurtki, który szybko stopniałby w pobliżu ogniska, którym dogrzewaliśmy się dość często. Uchroniło to zapewne moją kurtkę przed częściowym zesztywnieniem, tak jak to się stało z rękawicami roboczymi, których nie oszczędzałem podczas wycinki i pod koniec trochę zamokły. Na mrozie szybko zrobiły się sztywniutkie, a potem suszyły się już spokojnie przy ognisku. Dodam, że ze Staszkiem mieliśmy dodatkowe pary rękawic (w tym nieprzemakalne), będące istotnym elementem wyposażenia w tych warunkach, gdyż praca na mrozie w mokrych rękawicach skończyłaby się po paru minutach. Za każdym razem przed zbliżeniem się do ogniska otrzepywałem się też maksymalnie ze śniegu z podanych wyżej powodów, uważając również na buty, aby nie były zbyt blisko ognia. Bezpieczny dystans sprawdzałem gołą ręką przy bucie, oceniając w ten sposób temperaturę.
STASZEK:
Ze względu na lodowaty wiatr miał to być szałas w kształcie litery C o boku 2 m, otwarty od strony zawietrznej. Niestety, folie NRC okazały się zbyt mało wytrzymałe, aby przy ich użyciu i cienkiego sznurka sporządzić odpowiednie schronienie. Natomiast bardzo dobrze nadają się jako materiał uszczelniający i ekranizujący w szałasach zbudowanych z gałęzi. My w zapasie mieliśmy jednakże 3 plandeki budowlane, dzięki którym mogliśmy postawić szałas, bez dodatkowego chodzenia po lesie i szukania odpowiednich materiałów na szałas.
MARIUSZ:
Oczywiście plandeki okazały się wybawieniem i przy użyciu paru sprytnych węzłów (wiązanych gołymi rękami, niestety), m.in. "prusika" do odciągów, pętli zaciskowej na kołkach i innych, zbudowaliśmy dość sprawnie schronienie w założonym przez nas kształcie. Stosując odpowiednie w poszczególnych miejscach węzły, ograniczaliśmy w ten sposób czas wystawienia gołych rąk na mróz, które i tak dość często rozgrzewaliśmy nad ogniem.
STASZEK:
Zanim postawiliśmy schronienie z plandek, próbowaliśmy chociaż trochę podsuszyć nad ogniskiem pnie ściętych drzew. Niestety, przy próbie rozpalenia z nich nodii okazało się, że na ich żarzenie się nie ma co liczyć. W grę wchodziła tylko nodia z wielu pni, paląca się płomieniem. A na takie ognisko nasze schronienie było trochę zbyt małe i w półzamkniętym szałasie ilość dymu wydobywająca się z wilgotnego drzewa dawała się we znaki. Siedzenie w małym szałasie przy takim ognisku trochę przypominało siedzenie w piekarniku i jednocześnie wędzarni. Ponieważ zaczął padać śnieg i nadal wiał lodowaty wiatr, na przebudowę szałasu, czy też szukanie w tych warunkach bardziej suchego drewna, nie mieliśmy już ochoty. Sytuację podratował Marek, przywożąc nam trochę suchszego drewna, między innymi połówkę bardzo grubego pnia, która najpierw zaczęła palić się płomieniem, a później żarzyć.
MARIUSZ:
Po dostarczeniu przez Marka pniaka i po zaciągnięciu go (pniaka, nie Marka) na lince do miejsca naszego biwaku, rozpoczęliśmy eksperyment z suchym drewnem. Mieliśmy już za sobą parę godzin prób ze wspomnianymi wcześniej ściętymi pniakami. Było już dość późno i zacząłem się zastanawiać nad ewentualnymi skutkami spania w takich warunkach. Kilkakrotnie kładłem się na miejscu mojego ewentualnego noclegu na trochę już sztywnej od mrozu karimacie i oceniałem możliwości komfortowego i bezpiecznego spędzenia reszty nocy w naszym schronieniu. Przedstawiłem Staszkowi parę moich uwag dotyczących bliskości ognia i tańczącego wewnątrz schronienia dymu, sugerując ewentualne spędzenie reszty nocy u Marka. Starałem się przedstawić Staszkowi szereg zaobserwowanych niedogodności i ewentualnych zagrożeń. Staszek jednak postanowił dzielnie dokończyć eksperyment i zostać do rana. Uspokojony rozwagą Staszka i jego niezachwianą determinacją, było już grubo po północy, ostatecznie spakowałem do plecaka jeden ze śpiworów oraz karimatę. Zostawiwszy Staszkowi drugi śpiwór, docieplacz w postaci podpinki do poncha US oraz alumatę i drugą karimatę, ruszyłem w kilkukilometrowy nocny spacer do domu Marka, tzn. w kierunku zielonego światła, jak mnie poinstruował gospodarz :). Trasę przeszedłem delektując się spokojem śpiących gór. Po drodze rozmyślałem o różnych rzeczach i miałem cichą nadzieję, że Staszek wygasi jednak wędzarnię i uzbrojony we wszystkie śpiwory prześpi spokojnie noc do rana. Okazało się inaczej. Po dotarciu do domu Marka, gdy byłem jeszcze na schodach, zadzwonił Staszek, aby upewnić się, czy bezpiecznie dotarłem. Ponieważ nie zdążyłem się jeszcze rozebrać, więc na czas nie odebrałem głęboko ukrytego przed mrozem i włączanego tylko od czasu do czasu telefonu. Sprawę przejął Marek, informując Staszka o moim dotarciu do jego domu.
STASZEK:
Mariusz jednak nie chciał ryzykować opalenia sobie śpiwora, więc postanowił pójść spać do domu Marka. Ja, dzięki ognioodpornej płachcie biwakowej, nie miałem takich problemów. Dopóki gruby pień palił się płomieniem, leżałem na śpiworze z wsuniętymi do niego nogami. Kiedy płomień zgasł i drewno zaczęło się żarzyć, musiałem już cały wsunąć się do śpiwora i przysunąć moje legowisko bliżej ogniska. Rano obudził mnie telefon od Marka, który postanowił sprawdzić, czy jestem mrożonką, skwarkiem czy też wędzonką. Wkrótce razem z Mariuszem zjawili się przy ognisku i wspólnie zjedliśmy śniadanie.
MARIUSZ:
Po śniadaniu zaczęliśmy się pakować, wzajemnie przypominając sobie o wyposażeniu, częściowo zawieszonym na drzewach. Marek jeszcze zwrócił nam uwagę, na cienkie, czerwone sznureczki, których używaliśmy. Nieopatrznie pozostawione w lesie, mogłyby być przyczyną zaplątania się w nie, czy chociażby udławienia się nimi piskląt ptaków, które zaniosłyby owe sznurki do gniazda *). Po spakowaniu, obowiązkowo dokładnie uprzątnęliśmy teren i ostatecznie go skontrolowaliśmy, w ramach stałego punktu naszych survivalowych treningów. Następnie udaliśmy się do samochodu Staszka. W ten sposób zakończył się kolejny eksperymentalny biwak.
Bardzo dziękujemy Markowi za dużą życzliwość i pomoc.
Mariusz i Staszek
MAREK:
Cieszę się, że "leśni goście" zakończyli bezpiecznie swoją zimową próbę. Ich przygoda świadczy o tym, że mroźny i surowy bór może być sprzymierzeńcem. Nawet gdy zbłądzimy podczas nocnych ciemności, możemy korzystać z jego dobrodziejstw. Górskie strumyki zaprowadzą nas w doliny... Nawet jeśli zabraknie nam sił na dalszą wędrówkę, a bateria telefonu się wyczerpie... Jeśli się potrafi i wie, jak można bezpiecznie spędzić noc...
*) Jeśli się potrafi i wie, jak można bezpiecznie spędzić noc... Dziękuję wam, Mariuszu i Staszku, za zwrócenie uwagi na sznurki, o których, gdy jesteśmy zmęczeni i przemarznięci, wolimy nie pamiętać. O problemie zabójczych sznurków można przeczytać na ornitologicznych stronach.
"Od wielu lat znaczna liczba bocianich piskląt traci życie przez śmiercionośne sznurki do snopowiązałek. Niewinnie wyglądające leżą na polu, skąd wraz z wyściółką zbierane są przez bocianich rodziców i zanoszone do gniazda. Wkomponowane w jego strukturę początkowo nie sprawiają zagrożenia dla ptaków, jednak sytuacja zmienia się po wykluciu piskląt. Młode wiercą się i rozpychają w gnieździe, doprowadzając do owinięcia niepozornie wyglądających sznurków wokół bocianich nóżek, powodując w większości przypadków śmierć piskląt. Ptaki giną w dużych męczarniach, ponieważ owijające się wokół nóg sznurki najpierw odcinają dopływ krwi do kończyn, co prowadzi do ich opuchnięcia i okaleczenia, a w konsekwencji powoduje ich „amputacje”. Nawet jeśli jakimś cudem zwierzę przeżyje, to brak kończyny skazuje go na śmierć w późniejszych etapach życia. Nie jest on w stanie poradzić sobie podczas nauki latania, żerowania, czy długiej podróży, jaka go czeka."
Miejsce biwaku Mariusza i Staszka znajduje się niedaleko miejsca zwanego Piekłem. Piekło, bo dawno temu prowadził tamtędy stary trakt kupiecki i przez okoliczne bagna trudno było przejechać wozom i dostać się do innych krajów.
Pozdrawiam i do zobaczenia na górskich bezdrożach.
[20.12.2011.]
Mój ojciec odszedł podczas snu, w nocy. Tak, jak tego sobie życzył.
Miałem sporo maili od Was... Pojawiła się też refleksja, że moje informacje o opiece nad ojcem dodają otuchy innym. To było ważne dla mnie. Dodam więc, że rok poświęcony ojcu i tylko ojcu, dał mi poczucie, że dokonałem czegoś ważnego w życiu.
Jednocześnie pojawiła się refleksja, że to i tak było za późno, i za mało.
Ale wiele dowiedziałem się o sensie życia...
[15.12.2011.]
Do pobrania Test Krzesiw Stanisława Kędzi. Artykuł nie odnosi się do jakości krzesiw czy dokonywania najlepszego wyboru przy zakupie, ale mówi o ich podatności na erozjogenne warunki.
[8.12.2011.]
Do zamówienia u autora jest "Zielona kuchnia", nowe wydanie. Książka mówi o dzikich roślinach, jakie mamy do dyspozycji w naszym klimacie. Nakład niewielki, więc spieszcie się...
Autor - Bogdan Jaśkiewicz, piszcie: admin at survival.strefa.pl
Dla członków i kandydatów do Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu - zniżka.
[2.12.2011.]
Czym jest survival? Odwieczne pytanie.
Survival - a więc przetrwanie - jest dla wybrańców, czy dla wszystkich?
Czy survival jest sztuką wynikłą z własnych zdolności improwizacyjnych?
Czy może jest zbiorem wiedzy i procedur, które należy wykuć na pamięć i stosować?
Czy survival jest ogromnym obszarem, zawsze dostępnym człowiekowi, czy może ściśle określonym zakresem?
Czy buduje on wspólnotę, czy tworzy ścisłe podziały?
Czy pozwala czuć się ze sobą dobrze pomimo różnic w osobistych survivalowych wizjach, czy dzieli nas jak kiboli?
Czy survival ma być w swej logice podobny do procederu uprawianego gdzieś w świecie, że nie wykonuje się egzekucji na człowieku chorym, ale najpierw trzeba go wyleczyć i dopiero potem stracić zgodnie z procedurami prawnymi (bo przyjęto taką wizję i nikt jej nie podważa)?
Gdzie jest niezrozumienie?
Gdzie jest szaleństwo?
A gdzie - mądrość?
Całkiem możliwe, że survival jest magicznym zakątkiem. W nim chronią się ludzie wyjątkowi. Oni potrafią to, czego nie umiecie robić wy. Mają do tego swoje zaczarowane przedmioty i dysponują swoją wyjątkową mocą sprawczą. Kochają las, jeziora, góry. Cenią ogień. Szanują swój nóż. Spędzają wolny czas w miejscach bezludnych i wyłączają się z codziennego "galopu po nic", który ogarnia współczesnych ludzi jak szaleństwo.
Również do przyjęcia jest pogląd, że survival jest określeniem... przynależnym funkcjom samego istnienia. Wszelkie zabiegi, które służą przedłużaniu swego życia - będą mieściły się w tym sposobie widzenia. Zatem będzie to nawet czynność chodzenia do sklepu po bułki, ale także chodzenie do pracy, aby zarobić pieniądze, za które się będzie mogło kupić owe bułki. Do takiego survivalu będzie należeć stworzenie społecznych formacji chroniących jak wojsko, policja, służby ratownicze. Nie da się ukryć, że takie podejście traci swą wyjątkowość, romantyzm i magiczność. Zwłaszcza dla tych, którzy by chcieli czuć się elitą zajmującą się survivalem.
Pomiędzy obiema wizjami istnieje jeszcze ogromna liczba odmian ludzkich działań, które mogą posługiwać się mianem survivalu. Znajdziemy jego elementy w działaniach wspomnianych służb. Będzie to zatem coś w rodzaju "survivalu zawodowego" - nie będę jednak obstawał na siłę za tą nazwą. Z pewnością będę jednak uważał, że survivalem jest ta ludzka działalność, która zajmuje się rozpoznawaniem ludzkich zagrożeń i świadomie podejmuje działania zapobiegające oraz ratownicze. Wspomniana świadomość określa bowiem intencje bycia przygotowanym na stawienie czoła opresyjnym zdarzeniom. Zdarzenia takie można określić i posegregować jako przynależne do sfer naturalnych (np. kataklizmy, zdarzenia w środowisku naturalnym), cywilizacyjnym (np. katastrofy, skażenia, uzależnienia od elektryczności i techniki), społecznych (np. wojny, zamieszki), osobistych (np. nałogi, bezradność, bezdomność i bezrobocie).
Dlaczego to wszystko napisałem? Bo postanowiłem zbiorczo odpowiedzieć na te wszystkie maile, jakie otrzymuję w sprawie survivalu. A dlaczego "zbiorczo"? Bo "świat się zmienił" - od tych słów zaczyna się wstęp do filmowej wersji Trylogii J. R. R. Tolkiena. Żyję wystarczająco długo, by to już zauważyć. Pisują zaś do mnie ludzie, którzy w swoim, krótszym, życiu nie zauważyli jeszcze przemian.
Ten portal istnieje kilkanaście lat. Dlatego mam do czynienia z ludźmi, którzy pisywali do mnie "kiedyś" i tymi, którzy pisują do mnie "teraz". Ci z okresu dawniejszego pisywali w czasach, kiedy moja strona była jedyną stroną o survivalu, zaś na rynku były do kupienia wyłącznie książki: Meissnera Sztuka życia i przetrwania, Warszawa 1990, Pałkiewicza Survival. Sztuka przetrwania, Warszawa 1994, McMannersa Szkoła przetrwania, Warszawa 1995, Darmana Podręcznik survivalu, Warszawa 1995, Cacutta Survival. Sztuka przetrwania, Warszawa 1995 oraz moja, która pojawiła się w 1996 roku (chociaż była napisana w 1993; druga moja książka z 2001 roku pod tym samym tytułem Survival po polsku i jedynie w 40% zawiera treści tej pierwszej). Popularnością cieszyły się pierwsza wydana w Polsce książka o survivalu Meissnera oraz Pałkiewicza - były dla nas pionierskie. Pozostałe były mało znane. Na przykład książka Darmana była w sprzedaży jedynie w księgarni PELTA i miała dużo obrazków. Ale survivalowców było jak na lekarstwo.
"Teraz" pisują do mnie ludzie, którzy mają do dyspozycji wiele survivalowych portali. W księgarniach i na Allegro mogą sobie kupić od zaraz przynajmniej kilka książkowych podręczników. I czasem dostaję od nich przekaz, że nie jestem survivalowcem, bo jest nim tylko Grylls, albo - co jest dużo bardziej pocieszające - otrzymuję pełne ciekawości i wątpliwości pytania od ludzi, po których daje się poznać, że... szukają swojej drogi.
Podpowiadam więc, że jeżeli na przykład portale o treściach survivalowych będą zakładanie wyłącznie przez ludzi zajmujących się bushcraftem (mieszczą się w pierwszej, wspomnianej wyżej wizji), wówczas ich czytelnicy będą mieli wyobrażenie, że "bushcraft = survival". Podobnie może zdarzyć się w przypadku survivalu militarnego - wnioski będą oczywiste. Zauważyć też trzeba, że survivalowiec o militarnym nastawieniu wybiórczo będzie zauważał portale mówiące o jego zainteresowaniach. A ponieważ nie będzie tam nic o społecznym czy psychologicznym aspekcie survivalu, automatycznie te aspekty wypadną poza margines... Nawiasem mówiąc doskonale jest to widoczne u Gryllsa.
Wcale nie narzucam swojej wizji. Absolutnie nie uważam siebie za najmądrzejszego w tej materii. Wyłącznie wyrażam swój pogląd...
PS. Bardzo przepraszam za małą tu moją aktywność. Od 10 miesięcy mieszkam z ojcem, by się nim opiekować w ostatnich chwilach życia. Mam co robić...
[14.10.2011.]
14 października w Teresinie pod Warszawą odbyła się konferencja "Edukacja Przygodą", w której jako prelegenci wystąpili Przemysław Płoskonka i Krzysztof J. Kwiatkowski (Krisek), czyli wiceprezes i prezes stowarzyszenia Polska Szkoła Survivalu.
Tematem wystąpień był oczywiście Survival.
Monter
[09.09.2011.]
[26.08.2011.]
Zafascynował mnie film "Rozpędzone miasta: Bogota Change", obejrzany w środku nocy. Ironicznie spytam, czy był nadany o tej porze, aby przypadkiem u nas się nic nie zmieniło?
Ponieważ całe życie spędziłem w resocjalizacji młodzieży i odchodziłem od stereotypów, którymi przesycona jest polska oświata, i u mnie były zmiany niezwykłe - doskonale wczułem się w przesłanie filmu. Szczególnie zaskoczyła mnie nowa wiedza o tym, że burmistrzowie Antanas Mockus Sivickas oraz Enrique Penalosa Londono stworzyli precedens polegający na stworzeniu 3 kolejnych kadencji "kontynuacji myśli". Zajmując się survivalem, nie tylko w jego aspekcie rekreacyjnym, czy w stylu B. Gryllsa, zauważam w bogockiej historii mocny, przetrwaniowy akcent...
Polacy, zwłaszcza politycy, są zbyt zajęci wzajemnym zwalczaniem się, niż interesem społeczności Polaków. Zatem moje pytanie: czy omawiany przeze mnie film zostanie kiedykolwiek powtórzony, zaś jego projekcja - silnie zaznaczona w zapowiedziach.
Być może takie zadziałanie telewizji publicznej będzie dobrym precedensem u nas, w kraju... :)
[24.08.2011.]
Sporo do opowiadania, zwłaszcza po bieszczadzkim bytowaniu. Dobry poziom uczestników, a do tego - sporo emocji, choć pogoda nie sprzyjała (każdego dnia padało).
A w dziale 'Literatura' nowa świeżynka: Joseph Pred "SURVIVAL, sztuka przetrwania. 172 porady na warunki ekstremalne", Agencja Wydawnicza Jerzy Mostowski, Janki 2011.
Warto! Już teraz szukajcie jej tu: Księgarnia Odkrywcy.
[26.06.2011.]
Prowadziłem na uczelni przedmiot 'survival w wychowaniu'. Ponieważ - pisałem wcześniej - na sali był zdecydowany nadmiar osób, sala ogromna, a w dodatku część studentów mało zainteresowana, siedzieli oni z tyłu i zajmowali się rozmowami na każdych zajęciach.
Na początku semestru zaproponowałem, by w ramach dobrej współpracy studenci starali się uważać na to, co mówię, bo książek na ten temat nie ma. Zaproponowałem też, że aktywność i stuprocentową frekwencję nagrodzę dość łatwym zaliczeniem. Dzieci siedzące z tyłu zawsze jednak mają lepsze pomysły na życie. Na skutek tego, widząc że nie uda mi się wszystkim zaliczyć w zaproponowany sposób, zapowiedziałem, że zaliczenie będzie w postaci testu (nie znoszę tego), ale chętni mogą podesłać na mego maila pracę będącą programem zajęć survivalowych. Te nieobowiązkowe prace miały się stać "ulepszaczem do testu". Termin nadsyłania - 7 dni przed dniem zaliczenia.
Pomijam sprawę, że najwięcej prac napłynęło dzień przed zaliczeniem, a kilka - w dzień zaliczenia. Na sali wykładowej zrobiłem rodzaj sprawdzianu survivalowego. Oczywiście chodziło o ściąganie. Survivalowa odpowiedź zawarta zaś była w samym pisanym teście. I nie pomyliłem się!
Oto kilka pytań z testu i poprawne odpowiedzi na nie:
Poprawna przykładowa odpowiedź:
Poprawne odpowiedzi są podkreślone, przy czym odpowiedź e) jest lepsza, gdyż wynika z pozytywnych relacji. Odpowiedź a) może niekiedy odnosić się także do naruszania reguł społecznych.
Pełna poprawna odpowiedź powinna brzmieć mniej więcej tak:
Postulat bycia przewodnikiem nawiązuje do roli przewodnika górskiego, który będzie nas prowadził trudnymi górskimi drogami. Ufamy mu, że zna on drogę, że zna niebezpieczeństwa i nas przed nimi ostrzeże. Idziemy z przewodnikiem z własnego wyboru, a nie z nakazu sytuacyjnego czy formalnego.
Pełna poprawna odpowiedź powinna brzmieć mniej więcej tak:
Efekt pieska preriowego/surykatki polega na obserwowaniu innych członków stada, aby po ich zachowaniu rozpoznać zbliżające się zagrożenie [nawiasem mówiąc zwierzątka są w tym bardzo skuteczne]. Człowiek nie posiadający dostatecznej wiedzy oraz/lub nie wierzący w siebie polega na tych rozwiązaniach, które widzi u innych ludzi [naśladownictwo w sytuacji zagrożenia]. Negatywnym skutkiem jest akceptacja także błędnych zachowań, co wystawia na niebezpieczeństwo. W szczególnych sytuacjach (duży tłum) błędne zachowania powielane są na zasadzie domina i łatwo powstaje panika wraz ze wszystkimi tego skutkami.
Pełna poprawna odpowiedź powinna brzmieć mniej więcej tak:
W metodyce survivalowej dążymy do odkrywania przez adepta, że w osobniczym przetrwaniu nie podlegamy cudzej władzy, gdyż elementami rzeczywistego nacisku są: zimno, głód, wiatr, brak wody i pożywienia, brak schronienia, itp. A więc czynniki naturalne. Do instruktora należy więc stworzyć treningowe warunki opresyjne, które unaocznią to adeptom. Informacja o tym powinna być podana na początku treningu.
Czując się przewodnikiem dla mych studentów przekazałem im w krótkim "wykładzie wstępnym", jeszcze przed przystąpieniem do testu, zakamuflowane odpowiedzi na niektóre pytania. Ci, którzy lubili gadać - znów nie słyszeli, albo nie zastanowili się nad tym.
Mówiąc o reakcji pieska preriowego (zamiennie - surykatki) wspomniałem o tym, że człowiek niepewny siebie będzie ściągał podczas testu. Powiedziałem też o naszym osobistym i społecznym, powszechnym "rakowaceniu" na skutek "bezradności wyuczonej". Zapewniłem, że wolę gorsze odpowiedzi, ale własne, a nie zerżnięte z cudzej pracy. Zaznaczyłem, że dbam o losy moich studentów.
Zgodnie z metodyką survivalową odstąpiłem od mojej przewodniej roli zaznaczając, że nie będę na tej sali nadzorcą śledzącym czy ktoś nie ściąga. Elementem nacisku była sytuacja wymagająca całkowitej samodzielności w rozwiązaniu zadania.
Wciąż czując się przewodnikiem, a nie nadzorcą, odezwałem się kilka razy dając wyraźnie do zrozumienia, że ściąganie jest doskonale widoczne. Ostatecznie nawet użyłem określenia o "strzelaniu we własną nogę" dodając informację, że śledząc jak zachowują się inni, można niechcący trafić na cudze błędy (nawiązanie do piesków preriowych, bądź surykatek).
Teraz leżą przede mną wypełnione kartki z testami. Jest ich 243. Dużo. Człowiek jest jednak wzrokowcem - doskonale zauważam i zapamiętuję pewne, "graficzne" dla oka, układy zaznaczeń w odpowiedziach. Wciąż się powtarzają, a to w 5, a to 8 pracach naraz. A potem widać, że we wszystkich tych pracach pozostałe odpowiedzi też są takie same. Nawet teksty pisane "własnym stylem" są identyczne. Biedne pieski preriowe (i surykatki)...
Nie chcę niczego komentować. Z tego wszystkiego ciepło wspominam porozumiewawcze spojrzenia, a także łagodne uśmiechy zrozumienia, które widziałem na twarzach tych studentów, co swoje siedzenie na sali wykładowej wykorzystują na studiowanie. I którzy pisali samodzielnie - to było zauważalne w pracach.
[2.06.2011.]  [10.06.2011.]
Z dniem 27 maja oficjalnie zaistniało Stowarzyszenie Polska Szkoła Surwiwalu...
Stowarzyszenie ma na celu popularyzację i rozwój survivalu w jego wszystkich odmianach. W ramach działalności statutowej jest prowadzenie badań, publikacje oraz szkolenie kadr instruktorskich. Popularyzacja ma się przejawiać w postaci albumów powyprawowych oraz prelekcji podróżników. Pojawią się działania na rzecz dzieci, młodzieży trudnej, niepełnosprawnych...
Honorowymi członkami Stowarzyszenia są Jacek Pałkiewicz oraz Ryszard Czajkowski. Sam zostałem wybrany prezesem na czas rozruchu, po czym przekażę przewodnictwo komuś z wizją...
[16.05.2011.]
Ha...! Nie myślałem nawet, że tym krótkim tekstem sprzed trzech dni zrobię tyle zamieszania. Otrzymywałem zwykle maile dotyczące spraw stricte survivalowych lub doraźnych problemów technicznych albo sprzętowych. Ponieważ snuję sobie filozoficzne myśli, a mało kto gustuje w tego rodzaju rozważaniach, niewiele spotykam Waszych postów sięgających do myśli o... sensie życia. Tymczasem...
Odpowiadam wobec tego zbiorowo. I być może - skomplikowanie. Najpierw zacytuję swoje motto z zupełnie innego portalu (dopiero powstającego, a skierowanego do wybranego grona osób), na którym stworzyłem dla mych przyjaciół nisze zgodne z ich potrzebami. Nisze te nazwałem "wilczymi norami". Osobne nory mają "młode wilczki", osobno "stare basiory". Ja mam swoją, pojedynczą norę, którą nazwałem "norą samca ALFA".
Motto jest przekorne i prowokujące:
A teraz odpowiedź. Kiedy jesteśmy (lub: byliśmy) bardzo młodzi, chodzimy (lub: chodziliśmy) po świecie z nastawieniem na jego doznawanie i poznawanie. Będąc dzieciakiem mamy szeroko otwarte oczy i wszystko, co nam się przytrafia po raz pierwszy, staje się naszym doświadczeniem, bez względu na jego pozytywne czy negatywne znaczenie. Zaskoczenie było wpisane w 'skrypt' poznawania - nie byliśmy więc zaskoczeni. Dobre przyjrzenie się zjawiskom pozwalało na określenie ich charakteru, ich znaczenia dla nas, określenie w nich własnej roli. To czyniło świat coraz bardziej spójnym i zrozumiałym.
Początkowo nasze poznawanie było - wbrew pozorom - bardzo samodzielne. Mogło być takie, bo nasz świat był jeszcze mały - taki "tylko nasz": dom, rodzice, podwórko, koledzy, zabawki, niewielkie wycieczki, wakacje... Potem przyszedł ten moment, kiedy ktoś zaczął decydować o naszym poznawaniu. I wówczas okazało się, że musimy poznawać to co wszyscy, w jednym rytmie, na jeden sposób, to co nas interesuje i to, czego wcale nie chcemy poznawać. Nauczanie instytucjonalne nigdy nie będzie elastyczne i spontaniczne. W takich warunkach znienacka zaczęliśmy opuszczać "nasz świat" i co chwila byliśmy zmuszani znajdować się w wielu cudzych światach. Odtąd wiele zależało od naszych zdolności adaptacyjnych, od możliwości pobierania informacji, zapamiętywania ich i rozumienia.
Nasz własny sposób poznawania poszedł do lamusa. W dodatku zostaliśmy wplątani w system oceniania nas, a co za tym idzie, włączony nasz piewszy wyścig szczurów. To się nazywa socjalizacja. Ponieważ system oceniania zawsze był mocno subiektywny i nieokreślony, odkryliśmy tę jego specyficzną cechę, że gdy nauczymy się trafiać w gust oceniającego - wszystko będzie dobrze. W ten sposób... zaczęliśmy pracować nie dla siebie, ale pod czyjś gust. I za prawdę zaczęliśmy przyjmować - obowiązujące formuły. A one niekoniecznie są prawdziwe.
Poniżej cytat z mojej książki, już dość dawno wydanej:
A potem okazuje się, że na sali wykładowej siedzi 30 czy 60 osób, które pytane o coś - milczą. A ja - wykładowca - mam skądś wziąć przekonanie, że kiedy coś do nich mówię, to ma dla nich sens. I że to co robię, ma mieć sens dla mnie. Życie pokazuje, że większość studentów - chociaż są oni właśnie na studiach II stopnia i będą pisać pracę magisterską - nie tylko straciła spontanicznośc i wiarę w swoje możliwości, to faktycznie tych możliwości nie ma.
Oczywiście, biorę pod uwagę, że przedstawiane przeze mnie rozważania mogły osiągnąć ten stopień metafory i abstrakcji, że nie ma mądrego, który to pojmie. Ale... okazuje się, że są tacy, którzy to pojmują i potrafią po zajęciach podjąć dyskusję. Dla kogo więc są studia? I kogo wypromują?
Powszechna uczelniana dążność do produkcji "ludzi po studiach" sprowadza na sale wykładowe tych, którzy byliby dobrymi hydraulikami, fryzjerami i kierownikami marketingu. Kierowanie ich na moje zajęcia raczej nie przyniesie im niczego cennego. Zwłaszcza, jak są usadowieni w ogromnej auli i nawet nnie widzę twarzy tych najdalej - co więc mówić i prowadzeniu konwersatorium. Zamierzam poprosić władze mojej uczelni, by zajęcia te były fakultatywne, ale raczej nie spodziewam się, by to dało efekt. Funkcjonuje bowiem - wspomniana wyżej - tendencja, by wszyscy, masowo, uczyli się tego, co wszyscy, w jednym rytmie, na jeden sposób tego, co ich interesuje, i tego, czego wcale nie chcą poznawać. Przypuszczam więc, że poszukam sensu swego życia na innym polu.
Dla mnie to jeden z elementów mojego rytmu. Nie jest to sprawa rytmu MOJEJ natury, ale tej natury na zewnątrz mnie. Może to brzmi dziwnie, lecz u mnie jest... sezon. Część moich zajęć jest związana z życiem akademickim - co jest na mojej drodze czymś, co uznałem za nobilitujące. Potem się okazało, że jest to nobilitujące w świecie abstrakcji i urojeń. Nobilitująca jest idea. Ale nienobilitujące jest przebywanie wśród miałkich ludzi, a każdy robi swoje i spada do domu. A ci, którzy nie są miałcy, czasu nie mają. Zarabia taki na życie, więc jak mu się zaproponuje jakieś wspólne dzieło (a może DZIEŁO), to nie ma czasu... czasu nie ma... brak czasu... ciągle ta pogoń... czasu brak... Pocieszałem się więc, że chociaż przyczyniam się do czyjegoś rozwoju... Ale studenci jeszcze bardziej marzą, by spadać do domu... Przestało mnie to bawić. Zwłaszcza, że terminy zajęć nie dają mi swobody, abym czynił co innego, takiego z duszy "mojego". To coś też jest sezonowe i to jak cholera. I znów ten rytm jest poza mną. Bo czyniąc coś z innymi i dla innych, kiedy oni podlegają rytmom swoich zajęć sezonowych, kiedy "oni by ze mną chętnie, ale tylko w wiosno-lecie" (chociaż TYM MOIM można się zajmować nawet w piątej porze roku) - wówczas można robić to wszystko WYŁĄCZNIE wtedy, gdy te sezony - moje i ich - splotą się nagle we WZAJEMNOŚĆ. I już się cieszę, kiedy zbliża się wiosno-lato, ale wówczas okazuje się, że wyskakuje to całe akademickie życie, co to wiąże się z terminarzem. I znów nic z tego! Bo akademickie terminy są dla mnie jak kołki do wiązania krowy na łańcuchu, aby się pasła w jednym miejscu. Ustawiono na mojej drodze masę tych kołków i chociaż widzę, że trawy to tam nie ma - na siłę jestem przypinany i swoje odstać muszę. Wiem, że piszę trochę niesprawiedliwie, ale to moje chciejstwo...
Survival ma być powrotem do elastycznego i spontanicznego poznawania. Można z lamusa wydobyć zapomniany własny model odkrywania swoich powiązań ze światem. Trzeba jednak odłączyć kabelki i rurki utrzymujące nas w kokonie. Do tej pory zajmuje nas koncentracja na konsumowaniu tego, co nam inni podają, na zatrudnianiu swego umysłu ilością pikseli określających rozdzielczość matrycy aparatu fotograficznego w naszej komórce, wyjaławianiu swego wnętrza i najbliższego otoczenia z bakterii przy pomocy środka z reklamy... To także - próbowanie sztuczek z samym sobą, żeby podobać się naszym kolegom i znajomym, poszukiwanie najnowszego iPoda, aby oni to u nas widzieli, włażenie w lansowaną cudzą tożsamość...
Kiedy byliśmy młodziakami, nasze mózgi zajmowały się oglądaniem świata i próbami pojęcia go. Teraz w mózgach tych odbywa się przerzucanie masy śmieci, które wpuszczamy tam na skutek cywilizacyjnej nadprodukcji rzeczy i informacji. Nawet survivalowi grozi to, że ktoś - zamiast wprowadzić Was do survivalowego świata, by później pozostawić Wam samodzielność - powie, że istnieje JEDYNY SŁUSZNY SURVIVAL. Jeśli podłączycie sobie nowe rurki i kabelki, to wszystko będzie znów wyłącznie tym samym, czym odpowiedź trafiająca w gust oceniającego.
Szydzę?
Oczywiście...!
[13.05.2011.]
Jeśli jesteś początkującym nastolatkiem, młodzieżą dorastającą, ewentualnie młodzieżą starszą - wiedz, że świat już zrobił coś z Tobą. Nie potrafisz niczego robić tak spontanicznie, jak wtedy, kiedy byłeś siedmiolatkiem. Uważasz, że dobrze znasz życie, a tymczasem tylko napakowałeś dużo do Twojej pamięci, ale z rozumieniem jest... średnio. Nie wierzysz? A czy we wczesnym dzieciństwie zdarzenia zaskakiwały Cię? Mało wiedziałeś, ale sobie radziłeś. Twój świat jednak był spójny. Teraz mózg jest napchany masą liczb, rzeczy, faktów, a jednocześnie co chwila musisz się bulwersować, bo świat nieustannie ustawia Ci się w poprzek... ciągle coś Cię denerwuje, nie możesz pojąć, czemu coś idzie w przeciwną stronę, niż powinno, wciąż walczysz o siebie...
Pamiętasz film Matrix? Może to była tylko taka metafora, ale - jak przypomnisz sobie naszego bohatera, Neo, owiniętego w kokon i wydostającego się z niego - to zrozumiesz, o czym teraz mówię. Cywilizacja jest kokonem, bez którego nie potrafimy już żyć.
Kokon cywilizacyjny to nie tylko sprzężenie z komputerem, to nie tylko złudne wyizolowywanie się od rzeczywistości przez wetknięcie w uszy słuchawek mp3, to także stadne działanie, to także sztuczne szukanie "brechu" by nie ześwirować, to bycie bezradnym w trudnych sytuacjach, wyścig szczurów... Wszystko to oznacza wiele podłączeń, wiele sprzecznych ze sobą zasileń i sterowań.
Jeżeli jesteś dobrą matką lub dobrym ojcem - już czujesz o czym mówię - zdajesz sobie sprawę, że ciężko Ci jest w tej chwili cokolwiek zmienić. Twoje dzieło, Twoje dziecko, funkcjonuje już zupełnie samo, ale co chwila na coś wpada i się rozbija, ciągle efekty są inne niż oczekiwane... Jeszcze można coś zrobić. WIESZ, CO TO MOŻE ZNACZYĆ: "DZIECIŃSTWO UNPLUGGED"? Teraz kojarzysz, dlaczego dwutygodniowy wyjazd poza cywilizację i spróbowanie życia bez nadmiaru gadżetów i urządzeń, w prymitywnej przyrodzie, ma walor uwalniający. I proszę nie myśl teraz o Bearym Gryllsie.
W tym roku bytowanie w Bieszczadach zacznie się 18 lipca i będzie trwać do 31 lipca. Szczęśliwcami może być maksymalnie 10 osób. To wszystko...
[o5.05.2011.]
Tym razem piszę o kolejnym moim artykule, tym razem z czwartej już sesji naukowej w łódzkiej WSP poświęconej "inności". Artykuł nosi tytuł "Tacy sami inni" i wydrukowano go w 4. tomie p.t. "Miejsce innego we współczesnych naukach o wychowaniu" pod red. I. Chrzanowskiej, B. Jachimczak, D. Podgórskiej-Jachnik. Wydawnictwo Naukowe WSP Łódź 2011.
[29.03.2011.]
Jest do przeczytania mój artykuł "Zapoznane wpływy natury. Survival drogą do samego siebie?" w pracy zbiorowej "Psychospołeczne uwarunkowania defaworyzacji dzieci i młodzieży", red: K. Hirszel. R. Szczepanik, A. Zbonikowski, Daria M. Piszę o tym, bo jestem z tego artykułu bardzo zadowolony, a jednocześnie długo czekałem na jego pojawienie się - ponad 2 lata.
[19.03.2011.]
Wróciłem dopiero co z warsztatów PAN, GOPR i IMGW, które odbywały się na Hali Gąsienicowej. Mimo, że dla survivalowca nie związanego z naukowym podejściem do wszelkich aspektów śniegu, wiele treści było nie do końca jasnych - rozszerzyłem swoje horyzonty. Wiedza o tym, jak pogodowe zmiany ostatnich dni mogą kształtować warstwy śniegowe, z pewnością pomaga mi rozumieć zagrożenie. Ponadto dzięki temu pobytowi wśród fachowców dowiedziałem się o nagraniu DVD "Time is Life" mówiącym o lawinach oraz postępowaniu ratowniczym w pierwszych, najistotniejszych minutach. Już sobie tę płytę zamówiłem w sieci...
Kiedy późniejszym południem dnia wczorajszego wracałem "zakopianką", miałem poczucie, że siedzenie w "Murowańcu" i słuchanie o lawinach, kiedy one tuż tuż za ścianą (dwa dni przed moim przyjazdem zginęła w lawinie trójka doświadczonych "ludzi gór") - otóż miałem poczucie, że warszaty były czystą przyjemnością. Już po minięciu Szaflar jechałem 40 km/godz., gdyż pojawiły się opary utrudniające widoczność. Mgła na moment zrzedniała po to, by na ogromnym obszarze zasnuć wszystko dokładnie i gęsto. Widziałem - jadąc serpentynami - przestrzeń około 5 metrów przed sobą. Kiedy już wjechałem na szerokie jezdnie prowadzące do Krakowa, mogłem odpocząć...
Nie odpoczywałem długo, po minięciu miasta (roboty drogowe trochę krwi napsuły) wpakowałem się w śnieżycę. Tak więc przed przednią szybą pojawiła się kolejna przeszkoda dla widoczności, aczkolwiek pomiędzy śnieżynkami (tak ładnie je tu nazwałem) można było czegoś wypatrywać. Gorzej było z nawierzchnią - drogę odróżniało się po względnej płaskości i po tym, że powoli sunęły po niej sznurkiem samochody. Jazda za innym samochodem pozwalała widzieć ślad kół, a to było coś.
Przypomniałem sobie jednak, że jadę wozem terenowym. W sumie było to moje szczęście, bo auta zajmowały jedynie prawy pas i jechały grzeczniutko. Mogłem więc mijać je lewym pasem, kiedy sunąłem po czystym... czystej śniegowej brei. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie stwarzam jakiegoś ryzyka, czy nie pędzę zbyt szybko - świat migał koło mnie...
Miałem na liczniku zaledwie 50 km/godz. zamiast dozwolonych 110.
Dojechałem szczęśliwy (i na resztkach paliwa), po północy - zamiast przewidywanego wieczora.
A dziś w radiowych wiadomościach od rana słucham, że śnieżny opad narobił sporo szkód na Śląsku. Od Częstochowy było jednak czysto aż do Łodzi - ot, troszkę prószyło lub pokapywało.
[11.03.2011.] [19.03.2011.]
Proponuję śledzić wydarzenia w Japonii. W sytuacji, kiedy tsunami porywa całe miasto, i woda wlecze przez pola budynki, statki i samochody - jest stosunkowo mało ofiar. Jak oznajmił Jacek Wan w TVPinfo, Japończycy mają swój system szkolący ludzi m.in. do trzęsień ziemi. To nie nowina, ale... Nie istnieje problem z motywacjami do uczestnictwa... A jak jest z nami? Ciekaw jestem, co powiedziałby na ten temat mieszkający w Polsce Mike Yamazaki (także wypowiadał się w TV)... Obaj Panowie przyglądają się naszej społeczności - jak ją widzą w kontekście życiowego radzenia sobie z klęskami?
PS. Pospieszyłem się nieco z tym moim wpisem na temat liczby ofiar. Trochę mnie nie było i teraz znam rozmiary tragedii. Znam ponadto - już raczej lokalnie - troskę ludzi tu w Polsce, którzy mają znajomych w Japonii. W ten sposób sprawa przestrzennie odległa, ale poruszająca, staje się jeszcze bliższa...
[9.03.2011.]
Odpowiadam na pytania związane z survivalowym obozowaniem:
1. Nie ma mowy o nudzeniu się dziecka. Obóz możemy nazwać w zasadzie kameralnym i elitarnym. Uczestników jest zazwyczaj około 8-10, chociaż były obozy dla 3 osób. Naliczniejszy obóz może być 12-osobowy. Oprócz organizatora (czyli mnie) jest jeszcze 3-4 asystentów. Oznacza to bardzo dobrą opiekę (w najgorszym przypadku jeden opiekun przypada na 3 uczestników). Wszystkie zajęcia dostosowywane są do możliwości uczestników - obowiązuje zasada "nikt nic nie musi". Jednocześnie tradycją obozów jest brak jakichkolwiek problemów wychowawczych. Obozy organizowane są od ponad 25 lat.
2. Obozowanie nie przewiduje zajęć zagrażających zdrowiu. Survival dla "niewtajemniczonych" nie jest sportem ekstremalnym, ale przygotowaniem do życia w trudnych warunkach. Dla "wtajemniczonych" jest sztuką samoratownictwa i "nie bycia bezradnym" - a więc w obu przypadkach wielką ulgą dla rodziców.
3. Uczestnicy biorą udział w obozowaniu z własnej woli. Są dopuszczani do udziału na podstawie zainteresowań i potrzeby samorozwoju - a więc po internetowej rozmowie kwalifikacyjnej. O udziale nie decydują wiek, płec, sprawność fizyczna, niektóre choroby (np. astma). Wskazane jest (ale niekonieczne), aby dzieci w wieku do 10 lat byli razem z którymś z rodziców.
4. Nie ma potrzeby posiadania żadnego specjalistycznego osprzętowania. Raczej wskazana odzież "robocza".
Tradycją obozowych kosztów jest ich istotne zmniejszanie się podczas kolejnych wyjazdów każdorazowo o 500 zł, aż do ceny 500 zł. Późniejsze ocenienie uczestnika jako nadającego się na asystenta oznacza bezpłatny wyjazd. Więcej: tutaj.
[3.03.2011.]
Na szeleczkach ma majtaski
Koziołeczek Rududu,
A z majtasków w białe paski
Kozi ogon sterczy mu.
Jeśli taki dziwny stworek
Na swym łebku czapkę ma,
To na uszka ma otworek,
Bo ma przecież uszka dwa.
Tę piosenkę śpiewała dla dzieci, o 10 rano w niedzielę, Irena Kwiatkowska. Ja wówczas chodziłem do szkoły podstawowej, a Rududu był moim najlepszym radiowym przyjacielem. Potem zastąpił go w audycjach dla dzieci Plastuś. A ja potrafiłem opóźnić swoje wyjście do szkoły, żeby się spotkać z Plastusiem, tyle, że było to możliwe dopiero o godzinie 9. W związku z tym musiałem się w szkole tłumaczyć, że zaspałem. Problem polegał na tym, że nie istniał wówczas powszechnie dla mnie dostępny program radiowy informujący o terminach spotkania z Plastusiem...
Nie byliśmy krewniakami, w każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. Mieliśmy jednak okazję się spotkać. Moi wychowankowie z Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego nr 2 w Łodzi mieli okazję z Nią porozmawiać w naszym ośrodku oraz drugi raz, gdy udaliśmy się razem do Łagiewnik pod Łodzią, gdzie występowała w klasztorze oo. franciszkanów. Chłopcy nie mogli się nacieszyć, że mogli się tyle nagadać z lubianą aktorką. Aczkolwiek... za dużo nie nagadali się - wstydzili się sami odzywać, czego potem okropnie żałowali.
Zaskoczeniem będzie to dla Was, czytających me słowa, ale oznajmiam, że Irena Kwiatkowska miała i czytała "Survival po polsku"... Z jednej strony to moja duma, lecz z drugiej... świadczy o Jej umyśle, gdyż miała wiele zapytań o survival mając już 90 lat. Najważniejsze, co dostrzegła w przedstawianym przeze mnie survivalu, to bezpośredni związek z przyrodą oraz... teraźniejszość, konieczność na reagowanie na "tu i teraz". "Widzisz, ludzie ciągle grzebią w starych śmieciach. A to trzeba je wyrzucić i patrzeć jak teraz w tym miejscu zaczyna wyrastać trawa...!"
Rozmawialiśmy troszkę o tym. Powiedziała mi, że nie lubi opowiadać o przeszłości. Trochę to był Jej sposób na pozbycie się wścibskich. Ale - jak powiedziała - jednocześnie była to ucieczka od kalkowania siebie samej. Miała już dosyć powrotów do tych samych "klepanych tekstów", których od Niej oczekiwano, a które stały się Jej zmorą, gdyż w dodatku własna pamięć zaczęła się tych właśnie tekstów trzymać najlepiej. "Słuchaj... a tymczasem jest jeszcze tyle pięknych i ciekawych rzeczy dookoła. I to one mi dają radość. Zwłaszcza jeśli są dziełem człowieka i zarazem... mądrym dziełem człowieka".
[27.02.2011.]
Natchniony zapytaniem mojego Admina wrzuciłem do przeglądarki Google kilka moich dłuższych tekstów (z książki i z tej strony) i aż słabo mi się zrobiło, kiedy stwierdziłem tak ogromną masę plagiatów.
Napisałem te teksty, aby służyły innym, albo i po to, byśmy mieli o czym dyskutować. Efekt jest taki, że ludzie, których nie stać było, aby to samo powiedzieć własnymi słowami - nawet nie potrafią wskazać źródła. A teksty żyją już własnym życiem, aż wreszcie jakiś małolat zaczyna mnie pouczać mówiąc moje własne słowa... SIC!
Prośba jest jedna: nie zrzynajcie tak na pałę! A jak już chcecie się nie przemęczać, to chociaż zróbcie to jedno i napiszcie, że tekst pochodzi ode mnie. Mój Admin już ręce załamuje, bo parę stron zdążył już zamknąć lub zmusić do poprawek, a teraz czeka go tyle roboty.
Jeszcze prośba do moich studentów: kiedy ułatwiacie sobie pisanie prac zaliczeniowych z survivalu, to bądźcie ostrożni - większość tekstów na polskich stronach wzięło początek stąd właśnie. A ja te teksty znam - zupełnie jak własne...
[20.02.2011.] [20.03.2011.]
Skończył - w dobrej formie, a jeszcze do tego forma mu się poprawia. Uznaliśmy, że ogromny wpływ na taki stan rzeczy ma fakt mojego zamieszkania z nim i już nie jest sam.
Obecnie znów zabiera się do analizaowania Bitwy Arnhemskiej, w której przecież brał udział. Zdaje się, że spadochroniarzy gen. Sosabowskiego pozostało już kilku-kilkunastu zaledwie...
[20.02.2011.]
Jacek Pałkiewicz został ambasadorem... Można to sprawadzić samemu na stronie ambasadorskiej. Tytuł zaszczytny, bo związany z akcją "New 7 Wonders of Nature", w finale której znalazły się nasze Mazury. Jacek Pałkiewicz patronuje kampanii na rzecz wyboru polskiej krainy za jeden z największych cudowności naturalnego świata - pod hasłem "Mazury cud natury".
Pałkiewicz ogłosił własny konkurs losując książki swego autorstwa między uczestników głosowania. A jak głosować na naszego Finalistę - można sprawdzić u źródła...
[22.01.2011.]
W serwisie Romualda Koperskiego widnieje ciekawa propozycja dla "twardzieli". W sierpniu będzie można wziąć udział w marszu przez pustkowia Traktu Kołymskiego na Dalekim Wschodzie: zobaczcie!
[3.01.2011.]
Łukasz Łuczaj jest etnobotanikiem i ekologiem. Znany jest głównie jako organizator kulinarnych warsztatów gotowania dzikich roślin oraz autor książek: "Dzikie rośliny jadalne Polski - przewodnik survivalowy" i "Podręcznik robakożercy - jadalne bezkręgowce Europy Środkowej", a także artykułów na temat wykorzystania roślin w polskiej kulturze ludowej. Zajmuje się też popularyzacją łąk kwietnych.
W tej książce pisze o swoich własnych relacjach z naturą. Jest to opowieść bardzo osobista - zapiski i rozmyślania tworzące, poza warstwą popularnonaukowych dociekań i mniej lub bardziej prawdziwych anegdot, pewną literacką wizję miejsca człowieka w przyrodzie.
"W dziką stronę" jest odpowiedzią na to, czy warto poszukiwać natury i uciec od cywilizacji. Zawiera historie współczesnych ludzi, jak i opowieści o pierwotnych zbieraczach-łowcach.
Sam autor tak się wyraża o swojej książce:
Góry Dzika to miejsce, w którym mieszkam. A książka jest o drodze w dziką stronę, o wielu ścieżkach tej drogi, jak rozgałęzione łańcuchy wzgórz, jak labirynt. I wszystko się w niej splata: Góry Dzika, dzik i dzikość.
Książka jest jakby krótkimi opowieściami, a każda z nich to nowe spojrzenie. Piszę "nowe", bo już chyba większość Polaków tak nie patrzy. Może przez brak wrażliwości, może z powodu odmiennych wartości, jakie wyznają. A może są już mutantami? Takimi jak pan, który odmówił pomocy rannemu w wypadku, ponieważ miał na sobie czysty, nowy garnitur... Albo jak chłopczyk, który tłukł kotem o ścianę przy aprobacie zombie z własnej rodziny...
Łukasz chodzi po świecie mając szeroko otwarte oczy. Czuje zapachy, których nozdrza innych ludzi już nie czują, bo zdegenerowały je chemie dezodorantów. Obserwuje przemiany, które nas, ludzi "najwyższych cywilizacji" jakby nie dotyczyły, a które i tak nas dopadają. Studiuje przestrzeń i czas, w których my zatracamy się najłatwiej podczas krążenia po hipermarketach. My - którzy tak szydzimy, że kiedyś Murzyni masowo oddawali skarby Afryki za szklane paciorki...
Tym bardziej rozumie się przesłanie Łukasza, im lepiej się go zna. Im bardziej do czytelnika dociera, że wykonuje on w życiu to, co głosi. A więc... nie kłamie. A można to sprawdzić uczestnicząc w jego warsztatach. Można też zajrzeć na jego stronę http://luczaj.com/wdzikastrone.htm
"W dziką stronę" robi wrażenie książki lekkiej - nie jest jednak pozycją łatwą. Ludzie bez wrażliwości raczej tego nie zauważą. A właściwie mam ochotę napisać, że trzeba mieć odwagę, by ją przeczytać. Za dużo w niej prawdy, której ludzie nawet nie zamierzają w sobie szukać. A to jest, jakby się w pysk dostało... I słusznie!
[3.01.2011.]
Materiał o znęcaniu się nad kotem był pokazany w polskich mediach po wielekroć. W jednym z nich pojawiła się znajoma mi twarz. Magda Lubecka pracuje w gabinecie weterynaryjnym, który zajął się zdrowiem opisywanego kota i wystąpiła przed kamerami mówiąc kilka słów w tym temacie. A później mi napisała:
Ja filmiku nie widziałam, za to przyjmowałam do schroniska 4 koty i 2 psy od tych ludzi. To co się dzieje medialnie, to jakaś masakra. Oczywiście popieram karanie za to, ale wolałabym, żeby wszystkie te telewizje i radia nie robiły nam najazdu na schronisko, bo zamiast leczyć chore zwierzęta, musimy kolejny raz odpowiadać na te same pytania.
Poza tym teraz dzwonią ludzie z Gdańska, Szczecina, że chcą tego kota. I jaka w tym sprawiedliwość? To już trzeba być rzuconym o ścianę czy coś, żeby stać się wartościowym zwierzęciem? Zawsze przy takich aferach są stada chętnych. A pozostałe 150 burasów czy 400 kotów wszelakich maści są do niczego? Nie powiem głośno, jaka refleksja mi się nasuwa.
Takim co chcą "tego" kota, nie dałabym żadnego, bo chyba liczą na popularność wśród znajomych, pełne uwielbienia pokłony mas, bo ONI się podjęli pomocy ofiarze.
Oj, Krisku, ludzie to niewdzięczne i samolubne istoty zdecydowanie zbyt często.
Pozdrawiam.
Magda
[29.12.2010.]
Obejrzałem dziś w telewizyjnych wiadomościach materiał nagrany przy pomocy telefonu komórkowego, na którym dziecko znęcało się nad kotem. Jak jestem znany ze szczególnego opanowania emocji nawet w bardzo trudnych sytuacjach, tak zagotowało się we mnie ponad miarę. Czułem, że będąc obecnym na miejscu pokazanej sytuacji - mógłbym to samo, co widziałem, zastosować wobec osób obecnych i nie ingerujących. Znając polski wymiar sprawiedliwości oraz szczujące polskie media - siedziałbym pod celką potem do końca życia. Ale nie żałowałbym...
[10.12.2010.]
Jest już w archiwum Polski Zbrojnej cyfrowa wersja dodatku Patrol numer 9. W środku relacja z Warsztatów Taktycznych, na które zostałem zaproszony.
[1.12.2010.]
Ależ sypnęło... Zapytaniami. Nie spodziewałem się takiej ilości maili w takiej sprawie. Wygląda zatem na to, że mamy pierwszą śnieżno-mroźną zimę od ćwierćwiecza. Bo dotąd żyliśmy pod palmami, co...?
Wcale nie szydzę. Stwierdzam tylko, że już coraz mocniej uwidacznia się nasze odchodzenie od związków z naturą. Albo - mówiąc inaczej - coraz bardziej sprzęgamy się z uwarukowaniami cywilizacyjnymi. Są to przedmioty, którymi się posługujemy, czynności angażujące naszą aktywność, uległość wobec międzyludzkich kontaktów "ponowoczesnego typu", aż wreszcie... kłopot z własną tożsamością, która dopasowuje się do roli ścigającego się w wyścigu szczurów, przyszłego celebryty po udziale w "Mam talent", czy też podsłuchiwacza i komentatora wszelkich newsów z internetu czy telewizji.
Dla tych wszystkich, których zima zaskoczyła sprawniej niż drogowców, podam kilka moich rad.
Nudzi mnie już powtarzanie w nieskończoność, że czym innym jest POCZUCIE CIEPŁA, a czym innym - ZASOBY ENERGETYCZNE. Poczucie ciepła pozwala nam wyjście sobie na mróz w samej koszulce i nieodczuwania przykrego chłodu przez jakiś. Byliśmy rozgrzani, więc ciało nie cierpi. Jeszcze mniej cierpi, jeśli zaczęliśmy wykonywać jakiś wysiłek połączony z ruchem. Ale energia i tak od nas odlatuje gdzieś w przestrzeń. "Praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb..." Maszerowanie w rozpiętej kurtce i bez nakrycia głowy jest wykonalne. Ale niech nikt nie myśli, że bezkarnie...
Sprawa ubrania: należy ZAWSZE preferować ubieranie się w kilka (4-6) warstw cienkiej odzieży zamiast jednej-dwu warstw - grubej. Pierwsze warstwy (najbliższe ciału) należy wpuścić w spodnie. Trzeba nosić zimowe buty o numer większe niż normalnie. Powinny być wysokie, by śnieg nam nie wpadał do środka.
Założone od początku rękawiczki - przemarznięte do bólu dłonie szybko się nie zregenerują, gdy nagle sobie przypomnimy, że mamy je w kieszeni. Szalik. Bezwzględnie czapka, taka dająca możliwość przysłonięcia uszu. Uszy fantastycznie się odmrażają. Odmrożenie pojawia się poza naszą kontrolą. A właściwie mamy moment ostrzeżenia - to ból. Jeśli nic wówczas nie zrobimy, może być fatalnie. Zwłaszcza, gdy ból sam ustąpi, chociaż jesteśmy wciąż na mrozie. Naprawdę - kaptur jest cenny.
Przy okazji... przemarznięte dłonie bardzo łatwo jest uszkodzić podczas ogrzewania przy ogniu. Przez pewien czas człowiek nie odczuwa w owych dłoniach ani bólu, ani pieczenia żaru. Ale żar robi swoje...
Wychodźmy z domu przygotowani tak, jakbyśmy mieli utknąć gdzieś na wiele godzin. Nasz sposób rozwiązywania zimowych utrudnień dopasował się do trybu "chwilowego wyjścia z domu". Nawet kiedy jedziemy samochodem w dalszą trasę, to zakodowaliśmy się na dysponowanie co jakiś czas przynajmniej stacją benzynową. Tymczasem zasypana droga i tiry nie radzące sobie z podjazdem pod góreczkę niweczą nasze nadzieje na sprawne radzenie sobie.
Tu moje spostrzeżenie: bardzo często narzekanie na sprawność służb drogowych nie uwzględnia winy kierowców. Nie uwzględnia się nieumiejętności "rozumienia czasoprzestrzeni". Kierowcy są niecierpliwi i dążąc do ruchu naprzód wypchają się w każdą wolną przestrzeń czopując ją skutecznie. Nie ma możliwości, aby służby drogowe przejechały.
Zatem wychodząc z domu warto mieć 'plecaczek miejski', a ponieważ modny - to ani wstyd, ani niewygoda. A w środku przynajmniej: zapasowe (suche) rękawiczki, skarpety wełniane, grube - w które noga odziana wejdzie do buta, a nawet... stuptuty. Dodatkowy, ciepły sweterek też się zmieści do plecaczka. Parę batonów jako zapas energetyczny. Dodatkowa, naładowana i opatulona zapasowa bateria do telefonu (chociaż tę lepiej mieć przy sobie, blisko ciała). Nawet termosik z gorącą herbatą warto mieć. Także latarkę. I zapalniczkę. Szminkę ochronną do ust. Krem ochronny do twarzy i rąk - nadający się do użycia na mrozie (sądzę, że panie w aptekach i drogeriach powinny mieć o tym wiedzę). A jak jest nam zimno, to nie kulmy się szczelniej opatulając w coś, co przecież nam ciepła nie zachowało, tylko - pobiegajmy.
O piciu alkoholu nie będę pisał - z idiotami nie rozmawiam!
[25.11.2010.]
Wiele osób zadaje sobie pytanie: co będzie z budynkiem po MOW nr 2? Wychowanków rozesłano, wychowawców wygrużono. Do pilnowania remontu budynku (a faktycznie do reprezentowania właściciela - Oświaty) pozostawiono cenne dla łódzkich władz edukacyjnych osoby, kontrowersyjne z "drugiego punktu widzenia", gdyż - kiedy jedni bronili praworządności - one śmiało prowadziły placówkę do zamknięcia, niejedno przy tym mając za uszami (i zapomniano o prokuratorze, prawda?).
Widzę scenariusz następująco. Jeśli nie jest przygotowany 'przekręt', że budynek zostanie sprzedany komuś od dawna potrzebującemu, to być może zgodnie z oficjalnymi zapowiedziami zostanie otwarty Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapii. Co dalej? Stanie się to, co wynika z naszej oświatowej koncepcji zarządzania: będziemy mieli drugą Łysą Górę, z gwałtem, z pobiciem, z buntem. A wtedy już budynek trzeba będzie sprzedać po zamknięciu nowej placówki...
Łódzka Edukacja już ten scenariusz wypróbowała na MOW nr 2, zaś gawiedź mogła się rozczytywać w Fakcie i Gazecie Wyborczej o "łódzkiej pile łańcuchowej 2" (Masłowski - dalej się sprzedajesz?). Wszystko było jak w pięknym scenariuszu. Tylko buntu nie było, bo w MOW nr 2 pracowali wychowawcy z prawdziwego zdarzenia. W moich rękach jest mnóstwo dowodów ukazujących tzw. elementy kluczowe suspensu. A byli wychowankowie komunikują mi, że nadal toczy się śledztwo w sprawie "byli bici czy nie" i nadal są wzywani na przesłuchania na policję. Czy to jest próba dojścia do prawdziwej prawdy, czy próba znalezienia choćby ziarenka na skonstruowanie czegoś dowodzącego, że możni mieli rację zamykając placówkę?
Różnica między MOW a MOS - poza mniej ważnymi dla mnie teraz aspektami - jest taka, że do MOW powinna trafiać młodzież uwikłana w życie przestępcze, drastycznie naruszająca reguły współżycia. MOW-y tworzą ogólnopaństwową sieć, w której np. nieletni ze Śląska czy Pomorza trafia do Łodzi czy przykładowo na południe Polski. Jednym bowiem z wyróżników jest znaczne oddalenie podopiecznych od swych środowisk (głównie rówieśniczych). Przepustka do domu może stać się m.in. kartą przetargową w resocjalizacji.
MOS-y gromadzą z reguły młodzież miejscową. Podopieczni określani są mianem zagrożonej demoralizacją. I z reguły wracają na sobotę i niedzielę do domów.
Inna - istotna - różnica polega na tym, że państwowe dotacje na dzieci z MOW-ów i MOS-ów różnią się bardzo. Na niekorzyść tych drugich. Można by tym samym domniemywać, że MOW-y mają ogromne pieniądze w porównaniu z MOS-ami. Nic bardziej błędnego! Pieniądze przesyłane z MEN przechodzą bowiem przez ręce gminy. W tym wypadku przez Wydział Edukacji. Gdyby 100% dotacji na MOW nr 2 w Łodzi trafiało do adresata - nikt by nie mówił o fatalnym stanie budynku. Nawet nie wiem jak uparci radni miejscy z panią Królikowską-Kińską na czele.
Likwidacja MOW z Łodzi wyłączyło jedną z placówek POLSKI. Do niej nie będą trafiać dzieci z innych regionów, a tym samym łódzkie dzieci mają zmniejszone szanse na miejsca. Troską radnych było ponoć troszczenie się o "naszych".
A dlaczego trzeba było zamykać MOS w Łysej Górze? Bo u nas w Polsce nie potrafi się otwierać... To nie fatalna kadra zawiniła. Nikt o zdrowych zmysłach nie otwiera placówki tego typu od razu w trybie pełnego rozruchu. Trzeba najpierw skompletować kadrę, która się zgra ze sobą (ale nie ma takiego, kto by chciał płacić kadrze bez wychowanków). Potem trzeba stopniowo zapełniać placówkę wychowankami. I to dobiera się ich tak, żeby w miarę szybko znaleźli wspólny język z kadrą. Dopiero potem wychowanków dokłada się. Cóż - nieustannie twierdzę, że nasza resocjalizacja jest na poziomie lat 50-tych.
W Łodzi są już MOS-y. W jednym wpadnięto w skrajność i nie ma żadnych zespołów tworzących podstawowe grupy wychowawcze, w których nota bene przebiegają najważniejsze procesy resocjalizacyjne - wszyscy chodzą luzem, a socjoterapia grupowa przypomina pyskówkę. W drugim - skrajność wybrano (nomen omen) na krańcu drugim, a więc pracuje się w nierozerwalnych, ubezwłasnowolnionych grupach: granie w piłkę - albo wszyscy, albo nikt. Nie wiem, czy do toalety wchodzą wszyscy z wychowawcą - na komendę? Czy ktoś to uważa za skuteczną resocjalizację?
Na 100% uważa! Skąd wiem? Bo kiedy do funkcjonującego jeszcze MOW nr 2 przyszły dwie wysokiej klasy specjalistki (np. pani Belke-Markiewicz), wówczas miałem przyjemność być wypytywany o nasz sposób pracy. Ze zdumieniem znalazłem fragmenty przekazanych przeze mnie informacji (były dowodem na WYSOKI poziom pozytywnych zmian w relacjach z wychowankami) w przedstawionej potem grupie ZARZUTÓW przeciwko wychowawcom!
Okazało się, że specjalistki wyznawały pogląd, że wychowanek musi być karny jak wytresowany pies w cyrku i na pokazanie palcem w dół - będzie lizał czyjeś buty. Tak więc ukazały, że broniąc praworządności i idei nie używania przemocy, były wyznawczyniami efektów wychowawczych, które wśród pokornych i naiwnych dzieci uzyskać można przynajmniej dzięki workowi cukierków. Wśród młodzieży trudnej - chyba tylko wyjątkowo twardym reżimem, pałką i karcerem. Jeżeli zaś wychowawca zadaje wychowankowi pytanie czy zamiecie schody teraz, czy później, znaczy to, że nie odpowiada to wszelkim kanonom. Bo w resocjalizacji - jak rozumiem - nie ma miejsca na wypracowywanie autonomii i na dawanie możliwości wyboru. Wszak środki wychowawcze mają polegać na trzymaniu krótko przy pysku.
A co paniom specjalistkom nie odpowiadało? Uznały, że uzyskany (i przedstawiony przeze mnie) efekt wychowawczy w grupie, w której wychowawcy nie walczyli z wychowankami (i odwrotnie) jest objawem degrengolady i wychowawczej niemocy. Nie mogły sobie wyobrazić, że w grupie może istnieć zaufanie, że w ośrodku wychowawczym może funkcjonowac grupa, w której nie stosuje się żadnych kar, bo nie ma potrzeby. Że z tej grupy biorą się najlepsi uczniowie, że robią matury, a niektórzy kończą studia. Że tu mogła istnieć przyjaźń i nie wydawało się komend - inaczej niż w tradycyjnym systemie...
No i wciąż zadziwiające jest dla mnie to, jak na stołkach utrzymuje się zawsze ten sam typ ludzi. W ten sposób zupełnie nie potrafię znaleźć się w sytuacji, kiedy słyszę, że kogoś wybiera się na kolejną kadencję... Komu w końcu ufać? I co zrobić z faktem, że pomimo pojawienia się na scenie (teoretycznie) tych "dawnych a nowych porządnych" oraz "zupełnie nowych porządnych", nadal (teoretycznie) nic się nie zmienia na niektórych stołkach?
OSTATNIE WIADOMOŚCI. Na ulicy Łucji rusza nowa placówka - MOS. Zastanawiające, że nowoztrudniony personel składa się z osób, które stanowiły ów rozkładający element, który przyniósł starej placówce tyle zamieszania. To tzw. "desant" z pracowników Pogotowia Opiekuńczego. Będą zatem pracować osoby, które miały ogromne problemy z wychowankami, które na słowa wychowanka "Spierdalaj" - wykonywały polecenie. Jak to wróży? A co ze zwolnionymi "starymi" pracownikami? Władze edukacyjne Urzędu Miasta obiecywały im pierwszństwo w zatrudnieniu...
Znowu pojawiły się kłopoty MOS-u z ulicy Ratajskiej w Łodzi. Pierwotnie placówka miała być znaczącym punktem w likwidacji MOW z Łucji i wejść na jej miejsce. Dyrektor rozumiał związane z tym zagrożenia i odmawiał. A tymczasem los MOS-u wcale się nie zmienił i znowu debatuje się nad jego przeniesieniem. Na jakiej podstawie? Kiedyś MOS był placówką mającą u siebie szkołę, która się usamodzielniła. Teraz szkoła żąda pozbycia się gospodarza... Zdaje się, że to ten sam mechanizm, który prowadził w Stanach do tworzenia się murzyńskich gett.
Może prezydent Łodzi, pani Zdanowska, mogłaby uruchomić debatę nad problemem korzystając z doradztwa INNYCH ludzi, niż to bywało przed jej kadencją. Tyle, że ma rzecznika w osobie pana Masłowskiego. I wciąż króluje pani Belke-Markiewicz... A oto podsumowane jedno z jej dzieł. Do tego specjalistyczny komentarz do badań zamówionych, akceptowanych, wdrożonych i zapłaconych dr J. Pyżalskiego. I jeszcze zdanie mgr W. Kuzitowicza, redaktora Gazety.Edu.Pl oraz jego wywiad z kuratorem oświaty w Łodzi. Swoje dorzucił dr P. Plichta. Polecam też uzupełniającą opinię prof. B. Śliwerskiego. Przeglądarka Google wskaże więcej przykładów...
W Łysej Górze ośrodek nie został zlikwidowany. Przeciwstawił się burmistrz twierdząc, że nie po to otwierany, by zamykać. Chyba jedyny głos rozsądku w tej sprawie. Tyle, że ośrodek stał się placówką dla chłopców - już nie będą się gwałcić... Dziewczęta zostały rozwiezione po kraju. Znów pojawia się u mnie pytanie o to, kto jest podmiotem a kto przedmiotem? Z mojej wieloletniej praktyki wynika, że to żadna nowość. Władze rozliczają się z papierów, a nie z ludzi.
[25.11.2010.]
Nie angażowałem się w życie polityczne. Kiedyś próbowałem działać lokalnie i nawet dwukrotnie znalazłem się w radzie nadzorczej osiedla. Pierwszy raz działałem w czasach, kiedy nikogo to nie obchodziło, co robi w radzie jakiś tam student, więc udało mi się nawet mieć sukcesy - nikt nie przeszkadzał. Potem - już w XXI wieku - znów się dałem wybrać, ale bez sukcesu. Nikt mnie nigdy nie przygotował do kruszenia betonu, więc za głupi byłem - sam się wycofałem.
A teraz stoję przed wyborem prezydenta mego miasta. Jestem za to nieco bardzie doświadczony. Życie mnie doświadczyło. I ciągle mam w pamięci moment rozwiązania placówki wychowawczej, w której pracowałem i która - mam czelność to twierdzić - miała w swojej kategorii potencjał przodowania w Polsce. Przewodniczący ugrupowania SLD w radzie miejskiej był człowiekiem, który wprowadził dyscyplinę głosowania nad decyzją o likwidacji... Pan Joński teraz stara się o stanowisko prezydenta mego miasta...
Nie jestem człowiekiem żyjącym swymi urazami. Toteż nie zamartwiam się tym, jakie były tego następstwa dla mnie. Wszakże nie dostałem propozycji pracy i tak zostałem wcześniejszym emerytem. Ba... nawet poczułem się dowartościowany, bo propozycji pracy nie dostali najlepsi wychowawcy: ci o wyrazistej osobowości i klarownej postawie moralnej. Teraz mam się lepiej, bo mogę być aktywnm w zakresie, który ukochałem. I finansowo mi się bardzo poprawiło... Aczkolwiek wielu wywiezionym stąd chłopcom parę spraw życiowych się zawaliło. Bo to ważne, czy się jest w sprawnie działającym ośrodku, i czy ma się swoich wychowaców za autorytet, a potem jest się wywiezionym w "niebyt", jak mało znaczący tobołek.
Wiem natomiast, że kandydat na prezydenta uniemożliwił możliwość wyboru swom kolegom z klubu. "Zamykanie komuś twarzy" w sprawie tak delikatnej, a w dodatku, kiedy cała sytuacja została spreparowana, aby placówkę zamknąć - o czymś świadczy. Zwłaszcza wtedy, kiedy manipulowano wychowankami, kiedy krzywdzono w obrzydliwy sposób wychowawców, kiedy odmawiano pokrzywdzonym zabranie głosu we własnej sprawie w mediach... Cóż, wiem, że mam chociaż prawo wyboru w tej "prezydenckiej" sytuacji. I to, co piszę - jest moim wyborem.
PS. Zapomniałem dodać: skąd wiem o dyscyplinie partyjnej w klubie pana Jońskiego? Byłem tam wtedy, podczas sławetnej sesji...
[15.11.2010.]
Niespodzianka na stare lata... Dostałem kilka wyraźnych sygnałów, że robię coś ważnego. Tak więc w moim posiadaniu coin... Lada moment spotkanie na AWF w Warszawie. Zdaje się także, że i resocjalizacja czegoś się spodziewa. Wybaczcie... tajemniczość. Kiedyś wyjaśnię.
[11.11.2010.]
Przyglądam się ze zdumieniem liczbom wyświetlanym w podprogramie statystycznym - jak wiele osób zagląda na moją stronę! Biorąc pod uwagę, że jest to strona prywatna, i że dotyczy wciąż niszowej problematyki, i że właściwie poświęcam więcej czasu filozofowaniu i psychologii przetrwania niż technikom i sprzętowi, i że niekoniecznie używam prostego języka i czasem mam zaskakujące skojarzenia lub poglądy - rzecz niepojęta.
Liczba wizyt rośnie bardzo szybko i stale. Brakuje mi jednej rzeczy: pomijając tych, którzy tu weszli przez przypadek, oraz tych, którzy nie znaleźli tego, czego szukali - czemu pozostali pozostają w cieniu i są bierni?
Jeżeli wiecie o czymś lepiej i dokładniej niż ja - dajcie pozostałym to od siebie! Jeśli jakichś spraw nie rozumiecie, jeżeli czegoś szukacie i nie możecie znaleźć - czemu nie pytacie? Bycie na uboczu i bycie biernym, to absolutnie cecha niesurvivalowa.
Chcę Wam powiedzieć, że są osoby, które poznałem osobiście dlatego, że kiedyś zajrzały na tę stronę oraz osoby, które na tej samej podstawie poznałem jedynie na odległość, ale za to osoby te poznały moich znajomych spod znaku survivalu - w ten sposób znalazły one przyjaciół i wsparcie w survivalowym doświadczaniu świata.
Ten mój wpis mówi wyraźnie: pokażcie się, odezwijcie, szukajcie kontaktów... Tu nie chodzi o modę, nagły poryw, wyróżnienie się z tłumu. Wszyscy szukamy samego siebie oraz mądrego bycia w tym świecie...
Serdecznie pozdrawiam tych wszystkich, którzy napisali do mnie, podjęli dyskusję, założyli własne survivalowe strony i blogi. Tych, którzy pojechali na surviwalowy wypad sami, albo ze mną i moimi przyjaciółmi, a teraz są już "moją ekipą". Jestem Wam wdzięczny, bo dzięki Waszej obecności wiem, że żyję...
[7.11.2010.]
Dziś obudziłem się mając - jak zawsze - koło siebie swego starego psa. Tym razem była obok mnie także... kupa. Staruszek nie zapanował. Zrobiło mi się go tak strasznie żal... Pamiętam jego zmieszanie, kiedy przed laty, raz czy dwa, coś takiego zdarzyło mu się na podłodze z powodu mojej niespodziewanej, dłuższej nieobecności.
Mój 95-letni ojciec przeżywa nieustannie swoje niewydolności i fakt, że muszę się koło niego kręcić. Ja uważam, że to wszystko jest jak najbardziej naturalne i nawet nie odbieram tego za niedogodność. Ale on cierpi. Czy oglądanie przez szybę telewizora naszego świata może wpędzać go aż w taki niepokój, nawet gdy chodzi o sprawy oczywiste? I jacy mogą jeszcze być ludzie? Co jest takiego, co nie mieści mi się w głowie?
Przypomniałem sobie powiastkę, która opowiedział mi mój ojciec, kiedy byłem dzieckiem. Tę opowiastkę usłyszał on z kolei od swego ojca...
Proste i treściwe...
Bardzo mi brak tej przypowiastki w obiegu. Bardzo!
Tak wiele dzieci patrzy na nas...
[5.11.2010.]
Gazeta Wyborcza znów coś wydrukowała, a ja czuję, że w tych snuciach opowieści powinienem jednak odgrywać rolę 'głupka'. Zwłaszcza, że mam jeszcze osobiste zaszłości dotyczące likwidacji ośrodka wychowawczego, co wspominam niżej. A także wykorzystania zrobionego przeze mnie zdjęcia prezydenta Łodzi, pana Kropiwnickiego, co nigdy nie zostało rozliczone choćby słowem "dziękuję". Do tego zrobienie ze mnie w wywiadzie pracownika XV LO w Łodzi zamiast człowieka prowadzącego koło survivalowe w 15 gimnazjum, co dokładnie i precyzyjnie powtórzyłem trzy razy, aby nie poplątano niczego, bo to już wcześniej miałem takie doświadczenia...
A poniżej fragmenty drugiego artykułu:
W polskich mroźniach zgromadzonych jest 200 tys. litrów osocza, które może się przeterminować, bo od roku nie udaje się go sprzedać. Poświęcony temu artykuł "Krew nas zalewa" wzbudził niepokój krwiodawców. Odpowiadamy na najczęściej zadawane przez nich pytania.
Krew jest darem tak jak narządy do przeszczepu. Nie dostaje się za nią pieniędzy (...)
Nikt. Jest jednak grupa dawców, którą wynagradza się za koszty, jakie ponoszą ze względu na częste oddawanie krwi oraz związane z tym zabiegi (...)
Tylko jedna trzecia osocza wyodrębnionego z pełnej krwi jest podawana chorym (...)
Dwie trzecie osocza jest gromadzone w mroźniach. Można z niego wytworzyć preparaty bardzo potrzebne chorym na hemofilię czy białaczkę. Do tego trzeba mieć jednak fabrykę frakcjonowania osocza. Polska dotąd jej nie zbudowała, do 2005 r. wysyłała więc osocze do Szwajcarii, gdzie działa kilka takich fabryk. (...)
Składniki krwi jak każdy inny lek mają swój termin przydatności. Dla osocza to okres 36 miesięcy. Ale czerwone krwinki mogą być użyte tylko do 42 dnia od pobrania. Dlatego nie da się zmagazynować ogromnych rezerw krwinek i niekiedy jej brakuje, szczególnie gdy chodzi o rzadkie grupy krwi. Dzieje się tak szczególnie latem, kiedy stali krwiodawcy (wśród nich znaczny odsetek to studenci) wyjeżdżają na wakacje i zaczyna brakować koncentratów krwinek czerwonych np. dla ofiar wypadków, których wtedy jest więcej. Natomiast osocza nie brakuje nigdy.
Jeśli tak, to tylko osocze. Na razie stacje krwiodawstwa bardzo pilnują, by nic ze zgromadzonych u nich rezerw składników krwi się nie zmarnowało. Przede wszystkim dlatego, że krew to cenny dar - lek, którego nie można zastąpić żadnym innym (...)
OPRAC. JUDYTA WATOŁA
A w poprzednim artykule napisano:
Poproszę kogoś mądrego, aby mi wyjaśnił. Ja mam umysł już za słaby. Ten wiek... Toż ten tekst sugeruje, jakby osocze było jedynym istotnym elementem krwi. Przecież tu wystarczyło, zamiast ogromnego tekstu, który ja tu i tak obciąłem, wyjaśnić, że pozostałe frakcje krwi są wykorzystywane w całości i się nie marnują, I podać dla przykładu jakie to frakcje. Dla spokoju czytelnika.
[4.11.2010.]
No to ja jestem w SZOKU!!!!
Krisku powiem Ci szczerze, ze jak się czlowiek napatrzy i naslucha co się dzieje dookoła, to nieprzywykly taki jakis do normalnego zachowania. Ale za to tak mysle, ze ten jeden pozytywny przypadek tak mi dusze rozradowal, ze wystarczy na uleczenie po spotkaniu 100 oszolomow. Greenhorn na prezydenta!!!
buszujacy_w_trawie
[4.11.2010.]
Witam!
Nie tak dawno, bo niecały tydzień temu ściągnąłem z serwisu 'chomikuj' 2 wydanie Pana książki. Jeżeli jest możliwość to chciałbym uiścić za nią zapłatę. Proszę odpisać - już całkowicie straciłbym wiarę w świat (i w siebie) gdyby oszukiwać takich ludzi jak Pan.
z wyrazami szacunku Greenhorn
P.S Obserwując ostatni boom na niejakiego Beara Grylls`a (niech wybaczy jeżeli się pomyliłem w pisowni), echem się odbijają po mojej pustej łepetynie Pana słowa o naśladownictwu, a więc chcąc nie chcąc błędnej interpretacji pojęcia autorytetu (który moim skromnym zdaniem też nie powala).
[1.11.2010.]
Pokazała się nowa książka o survivalu. Teoretycznie powinniśmy krzyknąć HURRA i pobiec pod znane sobie drzwi, by tam stać czekając na otwarcie księgarni.
Odradzam. Nie ma po co. Nooo... chyba, że się kolekcjonuje wszystko o survivalu, jak ja to robię. Książkę sygnował niejaki Grylls, a to - przynajmniej dla jego oczadziałych wyznawców - może stanowić 'jakąś' zachętę. Też nie ma po co. Płacić 39 złotych i 90 groszy za fotografię Mistrza Show Survivalopodobnego, to lekka przesada.
Bo wewnątrz... Wewnątrz nic nie ma. Powiedzmy: prawie nic. A inaczej mówiąc: wszystko, co wewnątrz się znalazło, pojawiło się w lepszym wydaniu w innych książkach o survivalu. Nawet brak tego osławionego telewizyjnego lwiego pazura Gryllsa - nic, tylko jego fotki.
A poza tym... szkoda pisać.
[29.10.2010.]
Czy propagując ideę krwiodawstwa powinienem czuć się jak idiota?
Judyta Watoła - Gazeta Wyborcza z 29 pażdziernika 2010
200 tys. litrów osocza od polskich krwiodawców może się przeterminować. W magazynach nie ma już miejsca. A wczoraj zaczęła się kampania zachęcająca do oddawania krwi
Cały czas zachęcamy ludzi, by oddawali krew, a teraz jej część ma się zmarnować? Stracimy twarz - mówi "Gazecie" szef jednego z regionalnych centrów krwiodawstwa. Jak inni szefowie centrów, zastrzegł anonimowość w obawie, że za wszczęcie alarmu zapłaci stanowiskiem. Ich wypowiedzi nie pasują bowiem do kampanii społecznej, jaką wczoraj ogłosiły Ministerstwo Zdrowia i Narodowe Centrum Krwi (NCK).
Program "Twoja krew, moje życie" to spoty reklamowe, ulotki, strona internetowa, bransoletki i inne gadżety z "krwinką". - Chcemy obalić mit, że oddawanie krwi może szkodzić, i doprowadzić do tego, że będziemy mieć stałą liczbę dawców - mówiła wczoraj minister zdrowia Ewa Kopacz. Spoty są udane, prawdopodobnie zachęcą wiele osób. - Czyli utoniemy, osocza nie będzie już gdzie składować - obawiają się pracownicy centrów krwiodawstwa.
Dlaczego mówią o osoczu? Bo pełnej krwi nikt już nie używa. Zanim zostanie podana choremu, musi być zbadana. Do woreczka z pobranymi 450 ml krwi dodaje się ok. 60 ml płynu konserwującego i dopiero po przebadaniu rozdziela się ją na ok. 300 ml krwinek czerwonych, 200 ml osocza i kilkanaście mililitrów płytek. Jedną trzecią osocza po czterech-pięciu miesiącach od pobrania (okres wymagany przepisami) dostają szpitale. Reszta - ok. 180 tys. litrów rocznie - to nadwyżka. Można ją przerabiać na drogie leki krwiopochodne. Osocze musi być przetrzymywane w temperaturze poniżej -25 st. C. Potrzebne są więc mroźnie. - Oddawajmy krew, może być ona magazynowana jako osocze w bardzo dobrych warunkach - mówiła wczoraj minister Kopacz.
Ale mroźnie 21 regionalnych centrów są pełne. Drugą połowę osocza magazynuje firma Fast Way Transmed w Warszawie, jedyna, która poza centrami krwiodawstwa ma do tego uprawnienia. - W naszych mroźniach nie zmieścimy ani litra więcej - informuje Włodzimierz Pajączkowski, właściciel firmy. Mroźnie postawił, by było gdzie gromadzić osocze przed transportem do Szwajcarii. Tam firma ZLB Behring, z którą Polska miała umowę, odbierała wielkie partie osocza i je frakcjonowała - przerabiała na leki dla pacjentów z hemofilią czy chorych na białaczkę.
Do 2005 r. Szwajcarzy dostawali całą nadwyżkę osocza. Umowa ze Szwajcarami jednak wygasła. A planowane od kilkunastu lat polskie Laboratorium Frakcjonowania Osocza nie powstało. Rząd Włodzimierza Cimoszewicza poręczył grupie biznesmenów kredyt na budowę w Mielcu. Sprawa zakończyła się aferą - fabryka nigdy nie powstała, a państwo straciło 61 min zł.
Kolejną próbę podjął rząd PiS. Wiosną 2007r. Ministerstwo Zdrowia otrzymało pięć listów intencyjnych od firm gotowych budować fabrykę, ale nim doszło do konkretów, były wybory. Rząd PO dopiero w sierpniu tego roku zgodził się, by specjalna komisja powołana przez ministerstwo wybrała firmę, która za własne pieniądze wybuduje fabrykę. Nim fabryka powstanie, upłynie kilka lat. A osocze już "wylewa się" z mroźni.
- Niedawno ministerstwo przedłużyło okres jego trwałości do 36 miesięcy. Niektóre partie są już jednak bliskie przekroczenia tego terminu - informuje Pajączkowski. Jak bardzo bliskie? Pajączkowski nie zdradził.
Co działo się po wygaśnięciu umowy z firmą ZLB Behring? - Nie zajmowałem się tym, ale z tego, co wiem, była afera ze Szwajcarami, bo nie chcieli nam wydawać preparatów z polskiego osocza. Dlatego postanowiono, że na razie osobno będziemy sprzedawać osocze, a osobno kupować leki dla chorych - mówi Bolesław Piecha, wiceminister zdrowia w rządzie PiS. Sprzedażą osocza zajmowały się więc centra krwiodawstwa. Ponieważ sprzedać można tylko duże partie, utworzyły konsorcjum. Jak ustaliliśmy, konsorcjum udawało się sprzedawać nadwyżki po 100 euro za litr. Stacje zyskiwały więc kilkanaście milionów euro rocznie - mniej więcej cztery razy mniej, niż Polska wydaje na czynniki krzepnięcia i albuminy. Dla samych stacji był to jednak poważny zastrzyk finansowy - Ministerstwo Zdrowia narzuca im niskie ceny sprzedaży preparatów. szpitalom.
W ubiegłym roku NCK - powołane za rządów PiS - postanowiło jednak "dla większej przejrzystości" samo zajmie się sprzedażą. Konkursy ogłasza Zakład Zamówień Publiczny resorcie zdrowia Bez skutku - nie sprzedał ani litra!
- Może trzeba było trochę zejść z ceny. Dziś to wygląda tak jakby nikt nie chciał naszego osocza - mówi jeden z szefów regionalnych stacji.
Wicedyrektor NCK Mateusz Kuczabski na nasze pytania odpowiedział: "Za prawidłową gospodarkę osoczem odpowiadają dyrektorzy Regionalnych Centrów Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa". Kampania, którą wczoraj zaczęły NCK i ministerstwo, kosztuje 6 mln zł. Pieniądze wydane będą do końca roku. I to też budzi zdziwienie. - Na ogół krwi brakuje w miesiącach letnich, kiedy dawcy jadą na wakacje, a nie zimą - mówi Jolanta Raś, wicedyrektorka RCKiK w Krakowie, O trudnościach w okresie wakacyjnym mówiła wczoraj sama minister Kopacz.
- Okres świąteczny jest znakomitym momentem na realizację kampanii społecznych - broni pomysłu Magdalena Potocka, prezeska firmy Dynamics PR, która wygrała konkurs na kampanię.
Poseł Marek Balicki, były minister zdrowia, ocenia: - Zarówno termin tej kampanii, jak i kwota, która w tak krótkim czasie ma być na nią wydana, budzą poważne wątpliwości.
Krwi brakuje przede wszystkim latem, a wtedy nie potrzeba specjalnie namawiać dziennikarzy, by poruszyli temat. Zatrzymanie sprzedaży osocza to nie jest jedyny problem regionalnych stacji. Co miesiąc wydają w sumie 200 tys. zł na jego przechowywanie w mroźniach. A ile będzie kosztowała utylizacja przeterminowanych partii? Osocze w woreczkach z PCV musi być spalone.
- 200 tys. litrów to 200 ton. Spalenie tony to w zależności od wydajności spalarni koszt od kilku do kilkunastu tysięcy złotych - mówi Krzysztof Tyrała, ekspert Polskiej Izby Ekologii w zakresie gospodarki odpadami.
[27.10.2010.]
Wraz z dniem mego jubileuszu pojawiły się nowe teorie, ścierające się ze sobą. Jedna bowiem głosi:
Druga teoria sprzeciwia się temu poglądowi:
Tymczasem prosty, polski lud wie swoje i śpiewa swoje pieśni (także proste, polskie - bo jakie mogą być?):
[22.10.2010.] [23.10.2010.]
Od pewnego czasu Polska dyskutuje o losach dziecka błądzącego prawie tydzień w lesie. Przedtem wszyscy martwili się, czy się ono w ogóle odnajdzie. Ja zaś obliczałem szanse. Były kiepskie - w tym samym czasie łaziłem po lasach, także w nocy, czułem temperatury...
Kiedy zadzwoniono do mnie z TVN24, odpowiedziałem, że istnieje możliwość przetrwania 10-latki w tych warunkach (chociaż wyduszałem z siebie tę myśl na siłę), ja jednak sądzę, że ktoś dziewczynkę przechował przez pewien okres (bez żadnych brzydkich sugestii dotyczących motywacji). Sugerowałem, że moim zdaniem nie było to zabłądzenie, ale celowy niepowrót, może z powodu jakiegoś domowego konfliktu. Trzymałem się możliwie najlepiej zasad brzytwy Okhama. No bo jak inaczej? Zresztą mój przyjaciel i zarazem doświadczony survivalowiec Bogdan Jaśkiewicz wypowiedział to w podobny sposób przed kamerą.
Wskazywało na to wiele elementów zdarzenia: wiek dziewczynki (jej autyzm mógł nie odgrywać w zdarzeniu istotnej roli, gdyż odnosi się przeważnie do relacji społecznych), oswojenie z pobliskimi lasami, duża zaradność życiowa dzieci wiejskich, a także dzieci z rodzin wielodzietnych. Problemy poradzenia sobie w razie zimna, w lesie, w nocy - to zadania wymagające zastosowania myślenia konkretnego, nie zaś abstrakcyjnego (a więc odpowiadającego poziomowi rozwojowemu dziecka). Do rozstrzygnięcia należy podać tę rzecz, czy świadomość realnego zagrożenia równoważyła poczucie dyskomfortu wraz z obawą "późnego powrotu do domu"?
Na pewno będę sobie zadawał pytanie odnośnie nagłego pojawienia się dziewczynki w pobliżu domu (około 5 kilometrów) mimo intensywnych poszukiwań przez wiele osób, i mimo użycia psów tropiących, a także śmigłowca z czujnikiem podczerwieni... W rękach wciąż trzymała ten sam koszyczek, z którym wyszła. On nie zgubił się w lesie przez te 6 dni...
A sprawy pedagogiczne? Poza specyficznymi sytuacjami (a tej nie zaliczam do takich - zresztą spotkałem masę przypadków takiego oddalenia się dziecka, że nikt go nie mógł długo znaleźć, tyle tylko, że rodzice ze swoim statusem nie nadawali się do atakowania przez wszelkie służby) uważam, że dziecko lepiej wychowuje się przy niezbyt wydajnej rodzinie, ale w poczuciu własnego, subiektywnego bezpieczeństwa, niż po wrzuceniu do worka z setką dzieci, w placówce, w której brak jakiegokolwiek rozeznania w życiu osobistym tych dzieci, ale za to są osobne zmywaki do naczyń, do mięsa i do jarzyn...
Ale... decydowanie o takich sprawach najczęściej należy do paniuś, które akurat pracują nad budowaniem własnej świętości (tu - jakby przy okazji - pozdrawiam panią B-M z wydziału edukacji UM Miasta Łodzi), zwłaszcza na tle powstającego w wyniku spychania innych ludzi w dół.
* "To żywa i odważna dziewczynka - rozmawiamy w Rzepiskach pod sklepem z kilkoma gospodyniami. - Chętnie się bawiła z dzieciakami ze wsi. Chodziła do lasu na jagody, na grzyby. Przychodziła też do nas na obiad albo kanapki z dżemem."
Coś mi skrzypi z tym autyzmem. Miałem już do czynienia ze sporządzonymi na poważnie diagnozami z kosmosu. Odsyłam do literatury: Rosenhahn DL (1978), O ludziach normalnych w nienormalnym otoczeniu, [W:] Jankowski K, (red.) Przełom w psychologii, Czytelnik, Warszawa. Tę literaturę cytuję nieustannie, bo mam mocno wyrobione, na kształt votum separatum, zdanie o wszelkich specjalistach wystawiających opinie na odwal się, według odwiecznego schematu, albo pod wpływem nacisku wydarzeń...
* "Kilka minut przed godz. 16 wzięła białe wiaderko z plastiku. - Idę na grzyby - powiedziała na progu. Było jeszcze dość ciepło, pewnie dlatego zapomniała kurtki. Wyszła jak stała, w białej bluzie z kapturem w kwadraty, czarnych spodniach i różowych adidasach. Las zaczyna się tuż obok, po drugiej stronie szosy. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że coś może się stać - dla tutejszych dzieciaków las jest jak drugi dom. Jednak gdy zaczęło zmierzchać, siostry, bracia, matka i ojciec rozbiegli się po wiosce. Po godz. 19 zadzwonili do komisariatu, kwadrans później dziecka szukali policjanci, strażacy, leśnicy, funkcjonariusze straży."
A więc wszystko do godziny 19 wydawało się być normą? Bo było. Czyli nie istniały żadne okoliczności, by uważać sytuację wyjścia za "stan wyjątkowy".
A pomysł prokuratury odnośnie "narażenia życia i zdrowia" w typowej, wiejskiej normie - nie do przyjęcia. Dlaczego? Bo nie do udowodnienia jako zbiór faktów i niewykonalne jako zalecenie.
* "Noc jednak minęła, dziecka nie znaleźli. Potem kolejny dzień, następna noc, czwartek, piątek, sobota, niedziela po lesie niosły się nawoływania. Kilkaset hektarów bagiennego lasu, a ludzie - ze dwieście osób - szukali metr po metrze. Nad drzewami krążył helikopter z kamerami termowizyjnymi, dukty patrolował samochód z reflektorem dalekiego zasięgu oraz przenośnymi kamerami i noktowizorami. Sprawdzali opuszczone budynki w Komaszówce, Kolnicy Bórze. Na mszy w niedzielę ludzie z Rzepisek modlili się o cud."
Gdzie więc dziecko było? A może w świetle tego, co napisałem wyżej powinno się postawić służbom zarzut zaniedbania i opieszałości - logika ta sama.
* "Gdy wojewoda zajął się lekarzami z Suwałk, prokurator wszczęła dochodzenie przeciwko rodzicom. Za narażenie 10-latki na utratę życia i zdrowia grozi im nawet pięć lat więzienia. Kurator sądowy złożył już do sądu rodzinnego wniosek o zbadanie, czy rodzice w ogóle mogą opiekować się Kariną i jej dziewięciorgiem rodzeństwa. Jeśli Karwowscy stracą prawa rodzicielskie, dzieci trafią w najgorszym razie do domów dziecka, w najlepszym - do rodzin zastępczych."
A tymczasem wcześniej napisano: "Mama Kariny była przy niej cały czas, dziecko wymagało dużo czułości. Z nikim poza mamą nie chciało spędzić ani minuty." A nieco dalej: "W środę czuła się dużo lepiej, była pogodna, pozwalała mamie na chwilę wyjść z pokoju, a wieczorem zjadła wielką kolację."
Ja wiem, że to napisała tylko Gazeta Wyborcza, a ja już po doświadczeniach z nią (zwłaszcza łódzką) nie potrafię jej ufać. Wiem, że nie jest to sprawozdanie fachowców... Ale nie ufam także fachowcom, kiedy czytam jak teraz ścigają się na kogo zrzucić jaką odpowiedzialność. A na koniec - jestem pedagogiem. Z doświadczeniem i wrażliwym. I pracowałem z trudną młodzieżą, a więc w środowisku, gdzie obie strony (i ta młoda, i ta dorosła) nieustannie bawiły się w grę pozorów. Ja wierzę w to, co dzieje się między dzieckiem i matką.
A podsumowując: zamiast się cieszyć z uratowania dziecka i dziękować Bogu za opatrzność, wszyscy dookoła będą się miotać w poszukiwaniu tych, których przy okazji da się zajebać.
Przepraszam za wulgaryzm, ale przecież piszę o własnym gatunku, a do tego i o własnym narodzie...
[07.09.2010.]
W dniach 26-27 sierpnia uczestniczyłem wraz z "wybrańcami" w WT w jednej z ważnych jednostek wojsk lądowych. Przedstawiono nam solidny zestaw pokazów szkolenia współczesnych żołnierzy. Jak rozumiem, wojsko szuka nowych rozwiązań...
Szykują się zmiany. Niektóre zmiany bardzo atrakcyjne i pożyteczne w założeniu (na przykład program "Lider" skierowany do podoficerów). Ponadto polska armia ze zdumieniem odkryła, że wojsko nie jest szkolone w survivalu indywidualnym - istnieje jedynie 'taktyka zielona', która de facto jest parasurvivalem ujętym w taktyce, obudowanym procedurami i etatowym sprzętem. No i brak jej solidnego podłoża rodem z psychofizjologii.
Ja natomiast ze zdumieniem odkryłem, że wojsko dla szkolenia survivalowego przewiduje posługiwanie się procedurami przyswajanymi z US Army Survival Manual FM 21-76/MCRP 3-02F posługującymi się odwołaniami do obcej nam kulturowo sztuki wojennej, a ponadto spory procent (zwłaszcza jak na zestawienie z produktem zbiorowej myśli amerykańskiej) zajmuje w tym moja myśl przetrwaniowa (zacytowana m.in. z tej strony internetowej). Czuję się oczywiście i wyróżniony, i zaszczycony, aczkolwiek dyskretnie dodam, że ta moja myśl była zapisywana w 1999 roku. Od tego czasu bardzo się rozwinąłem...
[19.08.2010.]
TU BĘDZIE... zapewniam, że tu będzie moja wspominka po trzytygodniowym obozie w ukraińskiej Kutiance (koło Szumska, blisko Krzemieńca, w którym Czacki, Słowacki i Kołłątaj...)
Już niedługo...
[6.07.2010.]
Wspomnieniowo... Ze szkolenia czerwcowego,w trakcie kursu instruktorów survivalu:
[25.06.2010.]
"Czy chcesz należeć do Klubu Bohaterów?"
"A co tam mam robić?"
"Nic."
Jaki jest sens tworzenia własnej tożsamości, której opakowaniem jest prestiżowy klub, ale sednem jest nic?
Nasze czasy stały się czymś podobnym do pralni brudnych pieniędzy. Poddaje się obróbce coś o wątpliwej jakości, po czym wszyscy udajemy, że świat jest piękny. Ale efekt prania i tak niszczy nam życie jak niewidoczna tkanka rakowa.
Widać to na każdym kroku: już na komunię kupuje się dziecku quada, a ono może już czuć się jak Kubica2, a po podwórkach od lat biegają chłopcy ubrani w koszulki z nazwiskami idoli - i tak się czują. Małe nimfetki już są przygotowywane przez rodziców do grania roli miss choć mają 7 lat...
W zalewie Kubiców*), miss-ek i innych ludzi zajętych mimikrą... kim może czuć się oryginał?
Survival jest przeciwstawieniem dla bierności wyuczonej. Taką właśnie zakodowaną, zafiksowaną bezradność można było zobaczyć w okresie nasilonej powodzi. Kiedy zewsząd zjeżdżali ochotnicy by ratować czyjś dobytek, można było nieraz zobaczyć ludzi ratowanych, jak biernie obserwują akcję oparci o parapet w swoim domu - ratowanym domu.
Survival jest samoratownictwem... także z błota miernoty i nijakości. Ratujemy bowiem nie tylko swoje corpus, ale też i anima, a więc swoją tożsamość. Tego nie da się osiągnąć 'należąc' i zarazem 'nie robiąc'...
*) Robercie - pardon!
Taki mniej więcej post jak wyżej wysłałem w jedno miejsce, gdzie ludzie - z pewnością pragnący zarazem swego szczęścia ale i bycia osobą logiczną oraz zaradną - starają się wykreować na Kogoś posługując się wyłącznie Kimś innym, bez własnego udziału. A taki interes nigdy nie wychodzi...
Ja tymczasem jestem po kolejnym szkoleniu instruktorów survivalu. Jestem z niego zadowolony. Zdaje się, że kursanci - też. Wspaniałe w tym wszystkim jest to, że kursanci byli ludźmi z dużym doświadczeniem, ze swoimi osiągnięciami. A więc to nie byli ludzie, którzy wyłonili się z własnej nicości. Sądzę, że wielu z nich mogłoby samodzielnie poprowadzić kurs. Tymczasem... oni byli zadowoleni. I ja też. Chyba w tym coś jest...
[20.05.2010.]
Wiedząc o zbliżającej się powodzi nie czekaj do ostatniej chwili, nie siedź bezczynnie, zwłaszcza kiedy nie masz dużego zapasu czystej, nadającej się do spożycia wody. Przygotowuj obronę. Główną zasadą obrony przed powodzią jest nie wpadać w panikę, ale działać! Dążyć do uniknięcia bezpośredniej bliskości wód (= EWAKUACJA *)). Należy mieć naprawdę duże zapasy wody pitnej (należy je robić kiedy pojawiają się informacje o zagrożeniu powodzią).
*) Pewien 'straszny Jacek' poprosił mnie, bym umieścił tu "ewakuacyjną" myśl, że: "ŻYCIA I ZDROWIA NIE DA SIĘ ODKUPIĆ ANI ODBUDOWAĆ!"
W razie ewakuacji najlepiej jest odesłać bliskich, zwłaszcza dzieci, w odległe miejsca - na przykład do rodziny (i to mało ważne, że nie utrzymywało się kontaktów od lat...) Przygotuj swą rodzinę na system kontaktowania się "w razie czego" oraz omówcie wszelkie drogi ewakuacjyjne i ewentualne miejsca, gdzie będziecie się szukać w razie rozdzielenia.
Zadbaj o zwierzęta domowe i gospodarskie! Dużo wcześniej zrób ich listę, aby o żadnym nie zapomnieć. Umieść je w bezpiecznym miejscu. Nie wiąż ich i nie zamykaj. Odepnij psa z łańcucha. Nie zapomnij o żywności dla nich.
Zabezpiecz wszelkie najważniejsze dokumenty i przedmioty wartościowe. Przygotuj dom do zamknięcia i opuszczając go odłącz gaz i elektryczność.
Fala kulminacyjna przychodzi nagle (nawet zapowiadana), zaskakuje nas. Porywa ludzi, zwierzęta, pojazdy i nasz dobytek (potrafi także porwać właśnie używany sprzęt ratowniczy!). Nurt podmywa brzegi, które niespodziewanie mogą oberwać się pod naszym ciężarem. Przechodzenie w bród przez wodę, która wydaje się mało groźna, także może okazać się niebezpieczne. Pod powierzchnią nie widać wymytych przez nurt głębin, rozwalonych studzienek ściekowych, przywleczonych drutów i kabli, ostrych blach, itp.
Otaczająca powodzian woda absolutnie nie nadaje się do spożywania! Toksyny jadu trupiego (kadaweryna, neuryna, putrescyna), jednej z najwstrętniejszych trucizn, nie dadzą się usunąć przez gotowanie!
Będziesz cierpieć na olbrzymi niedostatek wody pitnej, chociaż będzie cię ona otaczać. Jeśli jednak uprzytomnisz sobie, że będą płynąć w niej obrzmiałe i sine trupy zwierząt, że przesycona będzie toksynami zebranych zewsząd ścieków, zawartości szamb, nawozów, chemikaliów i tym podobnych paskudztw - to wystarczy ci, aby powstrzymać się od picia...
Posiadaj duże zapasy wody pitnej. Posiadaj umiejętność oczyszczania i destylowania wody. Woda pitna zgromadzona na wypadek powodzi powinna być hermetycznie zamknięta. Doskonale nadają się plastikowe butelki (pety) z wodą mineralną.
To niemożność ewakuacji, utrudnienie dostaw i pomocy lekarskiej. Pojawią się problemy psychiczne związane z długo trwającym okresem zagrożenia, poczuciem bezradności, nudą.
Posiadaj telefon komórkowy, CB-radio lub inne środki komunikacji (latarki, szmaty na kiju). Posiadaj też zapasy źródła energii do używanych urządzeń elektronicznych (baterie), gdyż dostawa prądu może być niemożliwa. FREDI dodaje, że warto w sklepach poszukać radyka: "najlepiej takiego na baterie i dynamo (na korbkę) - takowe małe radyjka są dostępne nawet w tesco w cenie 39,90 zł i działają, bo ja takiego używam od prawie dwóch lat. Latarki też dobrze mieć na dynamo (dostępnych w sprzedaży jest sporo modeli i nie są drogie)". FREDI upiera się ponadto, abym podał, że wszystkie niezbędne sprzęty należy zawczasu zgrupować w jednym miejscu (tobołku), by potem nie szukać ich.
Groźba runięcia. Zawalanie się ścian lub stropów. Odpadające bryły tynku. Zerwane przewody elektryczne. Wypadające okna i szkło.
Unikaj wchodzenia do zagrożonych budynków. Unikaj przechodzenia w ich pobliżu. Kontroluj jakość struktur budowlanych w miejscu schronienia.
Psucie się zapasów żywności. Pleśnienie odzieży. Uszkadzanie struktury środków trwałych.
Zabierz ze sobą wszystko, co pozwoli przetrwać przez możliwie najdłuższy czas:
Środki żywnościowe szczelnie zamknięte *): woda (w dużej ilości), konserwy mięsne, peklowane mięso, słoiki z przetworami owocowymi (kompoty, ogórki). Sprzęt ratowniczy i pomocniczy. Apteczka. Nóż lub scyzoryk wieloczynnościowy. Latarka (nawet kilka latarek + zapasowe baterie; cenne są latarki nagłowne). Zapalniczka piezoelektryczna. Świece. Butla gazowa z palnikiem. Drewno (już wcześniej zgromadzone do wysuszenia). Radio tranzystorowe. Koce i śpiwory. Sznurki. Odzież.
*) Pamiętaj, że woda pitna jest ważniejsza od żywności.
Mąki czy kasze w torebkach spleśnieją prawie natychmiast...
Nie licz na zdobycie czystej, zdatnej do picia wody. Nie licz na zdobycie suchej, niespleśniałej żywności. Nie licz na zapałki, zaś zapalniczki na kamień mogą cię zawieść (posiadaj zapalniczki piezoelektryczne - na iskrę elektryczną).
Kiedyś spałem wraz z innymi mymi obozowiczami w pobliżu niezbyt wielkiej, górskiej rzeki. Był stan przedpowodziowy. W nocy obudziłem się zadając sobie półprzytomny pytanie: Czemu śpię na dworcu? I czemu ten pociąg jedzie i jedzie? Później miałem okazję stwierdzić, że to huk wezbranej wody w owej małej rzeczce obudził mnie w nocy. Jej poziom zbliżył się niebezpiecznie do granicy koryta i prawdopodobnie, gdyby woda nocą wzbierała bardziej, spływalibyśmy razem z naszymi namiotami w stronę morza.
Nadejdzie fala powodziowa. Bardzo prawdopodobne, że będziesz nią zaskoczony. Pewnie okaże się, że system monitorowania i ostrzegania powodziowego jest kaleki, lecz i tak jest jedynym źródłem informacji słuchaj lokalnego radia. Informacje o sile wiatru i o szybkości przemieszczania się czoła fali powodziowej, o szybkości przyboru wody, obszaru na jakim jest ona spiętrzona będą dla ciebie... sprawą przetrwania. I tak będziesz odczuwał, że zostałeś zaskoczony.
Będziesz przerażony hukiem płynącej wody i jej gwałtownością. Być może doznasz na sobie, czym jest nagłość i moc spiętrzonej fali.
Uszkodzenia i pozostałości popowodziowe: Wracając po powodzi miej się na baczności! Mury mogą być podmyte lub osłabione, a dowiesz się o tym być może za późno, kiedy już zwalą się na ciebie. Pozrywane przewody mogą cię porazić śmiertelnie prądem. Noga może zapaść się w przegniłą podłogę, albo okaże się, że pod deskami nie ma już piwnicznego stropu i choć nawet sama deska wydaje się zdrowa, to nie ma się ona na czym opierać. Schody w każdej chwili mogą runąć... Otoczenie domu też może być groźne! Czekające na osunięcie ziemne zwalisko przedtem w ogóle nie istniało. Otwarcie drzwi garażu może wyrzucić na ciebie spiętrzone przedmioty, nawet o sporej wadze. Płyty chodnikowe, albo płat asfaltu może zapaść się pod tobą i spadniesz do czeluści wymytej przez szalejące wcześniej podziemne wody.
Obniżone morale: Po opadnięciu wód pojawiają się masy gnijących resztek. Wszystko pokryte jest mułem, naniesioną ziemią i różnymi przedmiotami. Przygnębiający jest widok spuchniętych zwłok zwierzęcych utkniętych gdzieś pomiędzy plątaniną gałęzi i powalonych drzew. Na samopoczucie fatalnie wpływa wszechobecny smród, wszechogarniająca wilgoć, grzybica, plaga komarów, przemęczenie całą sytuacją oraz... nuda. Koszmarna nuda w przerwach pomiędzy nużącymi pracami naprawczymi, których wyniku jakoś nie widać, a zapowiadane wsparcie nie nadchodzi. I pewnie nie nadejdzie świat ekscytuje się już zupełnie innymi wydarzeniami. Śmigłowce odleciały, ratownicy wrócili do domów, reporterzy są zajęci ważniejszymi sprawami&
Podczas powodzi, zwłaszcza gdy przechodzi fala powodziowa, ludzkie siły się kumulują. Jesteśmy spięci i gotowi do działania. Szybko i pewnie ruszamy innym z pomocą. Wiemy też, że możemy sami liczyć na pomoc. Po powodzi starajmy się nie mieć do siebie nawzajem żadnych pretensji! Będziemy duchowo osłabieni i niechętni do jakiejkolwiek aktywności. Wszyscy powodzianie będą patrzeć na siebie wzajemnie i będą widzieć to samo: zniszcznie, rozpacz i brak sił... TO BĘDZIE NAJGORSZY OKRES!
Polecam zapoznanie się ze stroną http://www.witrynawiejska.org.pl/strona.php?p=1891&c=8081
[17.05.2010.]
Zapłaciłem mandat. Żadna rewelacja dla Polaka. Każdy wie, że mandaty płacą dość często ludzie, którzy akurat nie powinni płacić, a główni winowajcy żyją bezstresowo. Tak było i w tym przypadku.
W pierwszych dniach maja - na skutek mojego działania - przed sklepem w pewnej miejscowości pojawiły się dwa worki ze śmieciami. Wkrótce okazało się, że moment pojawiania się został zaobserwowany przez czujnych mieszkańców, którzy natychmiast zgłosili ten fakt policji. A potem całym zdarzeniem zajęła się policja.
Do tej pory uważam, że wszystko jest w porządku. Może powinienem być nieco niezadowolony, że skrupulatni mieszkańcy przypisali mi także i worki, które leżały przed sklepem już wcześniej.
Zabawa zaczyna się od momentu, że od 2004 roku mam zgodę nadleśnictwa na organizowanie terenowych imprez w tych lasach i uzgodniłem, że śmieci będę składał przed sklepem, w kontenerach. W zamian - jak uzgodniliśmy - wraz z uczestnikami moich imprez będę zbierał śmieci pozostawione w lesie przez turystów i mieszkańców owej miejscowości. Robiłem to często w miejscu rezerwatu: dolinie rzeczki Linda - za każdym razem 5 dużych worków 60-litrowych. I fakt: najmniej trzy razy w każdym roku składałem w opisanym miejscu śmieciowe torby pełne zebranych flaszek, plastikowych butelek po napojach, piwnych puszek, papierów i innego barachła.
Okazuje się, że sprzątanie lasu absolutnie nie opłaca się. No chyba, że się pójdzie do właściwego urzędu i dostanie się na to zgodę. W każdym innym przypadku trzeba śmieci zabrać ze sobą do domu.
Zwracam się do Was Wszystkich z ostrzeżeniem: NIE SPRZĄTAJCIE LASÓW. Najmniejszy mandat = 100 zł. Jestem winien skarbowi państwa minimum 2100 zł...
Policja akurat zachowała się jak najbardziej w porządku. Rozumiała problem i chciała rozwiązać rzecz bezmandatowo na podstawie dokumentu nadleśnictwa. W dokumencie tym jednak nie było wzmianki o wyrzucaniu śmieci, a procedury wymagały w takim wypadku (po spisaniu mojego zeznania) wezwać kogoś z nadleśnictwa oraz leśnika z okolic mego działania. Stwierdzając, że tak drobna sprawa miała kosztować tyle papieru, działań i zawracania głowy różnym ludziom, wolałem zapłacić.
[10.05.2010.]
Dostałem od Niejakiego Wosmana ("Niejaki" to prawdopodobnie imię) opowieść o przygodzie, jaką przeżył. Publikuję tu z powodów mojego ego:
Rzecz dzieje się w leszczyńskim sklepie LIDL w kwietniowe popołudnie.
W trakcie robienia zakupów, których zresztą nie planowałem, byłem świadkiem fantastycznego dialogu pomiędzy mamą, a jej 6-letnim synkiem. Maluch był widocznie świeżo po wizycie u dziadków, bo perorował o tym, że przeczytał książkę, którą pokazał mu jego dziadek.
- Mamo, a ty wiesz, co to jest SUWIRAL?
- Suwiral? Nie, nie wiem, skąd ci się to wzięło? A co to była za książka?
- Dziadek ją dostał od takiego pana, co śpi w lesie i musi być chyba bardzo stary, bo ta książka też jest bardzo stara. Wszystkie kartki z niej wypadają, ale ma taką ładną, kolorową okładkę z wilkiem!
I młody człowiek rezolutnie, z wypiekami na twarzy, zaczął opowiadać mamie ze szczegółami treść Twojej, Krisku, książki. Jak się rozpala ogień, jak szuka wody tam, gdzie jej akurat nie ma, jak buduje szałas. Jednak najbardziej ekscytował się aromaterapią, pochodzącą ze stóp steranych całodzienną wędrówką w butach.
- Mamo, ty mi złe skarpetki kupujesz. Powinnaś kupować tylko wełniane albo bawełniane, bo one oddychają!
- Bartku, co ty opowiadasz, jak skarpetki mogą oddychać, skoro nie są żywe?
- Oddychają, czyli nie śmierdzą! Jak nie wierzysz, to sobie następnym razem tę książkę u dziadka poczytaj. Jak mi kupisz skarpetki z wełny, to ci je dam do wąchania wieczorem i zobaczysz, że ten pan nie kłamie.
Rodzicielka spojrzała na dziecię z politowaniem, a ono nie zrażone zaczęło cytować obszerne fragmenty z ksiązki (słowo w słowo!). Szczególnie opis ptasich treli, z wyszczególnieniem godzin największej aktywności poszczególnych gatunków, był rewelacyjny.
Nie wytrzymałem i wychyliłem się zza regału, żeby przyłączyć się do rodzinnej dyskusji. Powiedziałem, że znam autora tej ksiązki, że Bartek mówi wiele bardzo mądrych rzeczy i że Krisek byłby dumny wiedząc, że ma tak wiernych czytelników nawet wśród najmłodszych obywateli naszej RP. Podałem też adres strony internetowej, na której może znaleźć więcej szczegółów. Maluch widząc, że spotkał pokrewną duszę spojrzał mi w oczy i zapytał:
- A wie pan, co mi się najbardziej w tej książce spodobało? Było tam takie jedno zdanie, którego na początku nie zrozumiałem, ale potem jak zamknąłem książkę się nad nim zastanowiłem i już chyba wiem!
Przerzuciłem w pamięci co bardziej przenikliwe spostrzeżenia brodatego globtrotera, zawarte przezeń w książce, ale nie przypuszczałem, że 'młody' wybierze akurat to zdanie:
- Najbardziej podobało mi się, jak ten autor napisał: "Tylko sarna jedząca z twojej ręki powie ci prawdę o tobie"
[10.04.2010.]
Napisał do mnie "Wiewiór". Wspomniał o brakach, jakie stwierdził na mojej stronie. Podzielam jego zdanie, aczkolwiek dodam, że już od dawna przestałem się koncentrować na sprawach sprzętu i technik przetrwaniowych na rzecz psycholofii oraz filozofii przetrwania. Wszyscy, którym zależy na tym, czego u mnie nie ma, znajdą to na pewno u Mistrza nad Mistrze, Bogdana Jaśkiewicza: http://zielonakuchnia.prv.pl/
Oto fragment listu:
Podoba mi się strona. Nie zdążyłem wszystkiego jeszcze przeczytać, ale już brak mi kilku szczegółów: ICE w komórce - telefon najbliższej osoby, która może powiedzić coś o osobniku noszącym dany telefon, a może podałbyś również inne alarmowe nr GOPR, WOPR...
Zasadniczo piszę w sprawie gaśnicy: mała samochodowa to raczej żart, wymóg przepisu-absurdu. Niestety, miałem wątpliwą przyjemność jej użyć. Mimo aktualnego badania, wstrząśnięcia i odczekania sekundy po uruchomieniu, wystarczyła na niecałą minutę pracy i... nieugaszenie pożaru. Teraz wożę śniegową 2kg, taką samą proponuję do domu, ma zalety: wielokrotnego użycia dla małego zarzewia, dość duża w przypadku poważniejszego pożaru, łatwa i niekosztowna w napełnianiu, oraz wady: trudno dostępna, w sprzedaży są na ogół większe za duuuże pieniądze.
I na koniec prośba, z pewnością spotkałeś się z 1/ chemicznym źródłem światła - łamiesz i świeci, 2/ racą świetlną - pociągasz zawleczkę i stawiasz na ziemi lub trzymasz w ręce. Jak je zdobyć w Polsce, od kilku lat nie mogę ich kupić w sklepach BHP czy turystycznych, a nie wiem jak się fachowo nazywają - nic mi w internecie nie wychodzi. Jeśli masz jakieś namiary, proszę odezwij się.
Odzywam się krótko: Allegro...
[02.04.2010.]
[11.04.2010.]
[22.11.2009.]
Sytuacja opisana poniżej jest hipotetyczna, ale... rzeczywista, tylko w innej sytuacji, w innych proporcjach, innych szczegółach. Nie będzie nam to jednak przeszkadzało, by nacieszyć się nią:
"Szanowny Panie!
Jest Pan Głównym Koordynatorem Kursu Pilotów Śmigłowców. Zapisałem się na ten kurs sądząc, że będę potraktowany jak poważny człowiek, czyli tak, jak na to zasługuję prowadząc działalność związaną ze szkoleniem w przycinaniu grzywek nad czołem w systemie bostońskim. Przewodniczę organizacji "Boston Mane", do której przynależy 25000 internautów z całego świata pragnących porządku w sprawie grzywek. Grzywki są istotnym elementem kultury masowej, ale i tożsamości osobniczych jako i narodowych.
Rola przycinania grzywek jest cennym wkładem w tworzeniu nowoczesnego społeczeństwa. Moja organizacja należy do przodujących w świecie.
W związku z planowaną wyprawą na Górki Kieleckie zgłosiłem się na kurs pilotów, jednak wyprawa na lotnisko zmieniła moje podejście do przedstawianej filozofii latania, a szczególności do pańskiej osoby jako autorytetu i organizatora tego typu imprez.
W związku z tym mam do pana pytania:
1. Czy zła organizacja szkolenia może spowodować sprowadzenie zagrożenia na uczestników? Mam tu na myśli fakt, że startujące maszyny mogą skaleczyć kursantów, którzy w czasie przerwy chcą sobie pograć w siatkówkę plażową. Mam też wątpliwości wobec sytuacji startu śmigłowców podczas opadów: uważam, że ostatni deszczyk zacinał z prawej strony każdej maszyny, a więc na jej korpusie zbierała się woda. Korpusy są duże, zatem jeśli na dużej powierzchni zgromadzi się woda, to stanowi to jakąś masę. Obciążenie tylko jednej strony korpusu musi bezwzględnie zaburzać sterowalność maszyny.
2. Nikt mnie nie poinformował o kolorze korpusów i w związku z tym miałem strój, który wyróżniał zdecydowanie moją sylwetkę w kabinie. W dzisiejszych niepewnych czasach pilot wyróżniający się kolorystycznie może od razu stać się celem ataku grupy terrorystycznej, a przecież nigdy nie wiadomo, czy właśnie do naszego kraju nie przyjechała taka grupa.
3. Nikt mnie nie poinformował o konieczności zapinania pasów. A w końcu w powietrzu nie grozi nam kontrola policji drogowej. Tymczasem zapięcie pasa przez pana pracownika na mojej klatce piersiowej zgniotło bombkę choinkową, którą mamusia zawsze dawała mi jako amulet. I od tego momentu zaczęły się nieszczęścia.
4. Zawsze w chwilach stresu rozkładam sobie na podłodze moją elektryczną kolejkę. Tymczasem nawet nie zapewniono w pana śmigłowcach odpowiedniej powierzchni do tego. Jestem człowiekiem mało konfliktowym, a poza tym łatwo godzę się z niewygodami, zatem wybudowałem tylko fragment torowiska. Kiedy jednak chciałem włączyć kolejkę do prądu, pana pracownik użył bardzo szpetnego wyrażenia i powiedział, że zaraz wyrzuci mnie z maszyny. Jestem człowiekiem honoru i nie daję się tak traktować, więc sam wyszedłem. Jednak pana pracownik nie poinformował mnie wyraźnie, że się już wznosimy. Jest mi teraz winien za spodnie, które rozdarły się kiedy wisiałem zaczepiony o płozę (przy okazji dodam, że płoza była brudna). Jeśli pana pracownik nie zrekompensuje mi tej straty, będę zabiegał o to, aby pan to zrobił.
5. Kiedy wisiałem przy płozie, zadzwonił mój telefon w kabinie. Mam prawo do prywatnych rozmów przez mój prywatny telefon. Jednak pański pracownik nie podał mi go, tylko sobie sam gadał z kolegą na wieży.
6. Pański pracownik bezprawnie skrócił lot. Miałem w tym momencie przed sobą całą godzinę lotu (minus te pięć minut na wznoszenie). Pańskie foldery dokładnie podają ilość minut, zatem mam przekonanie, że chce pan sobie nabić kabzę na naiwnych kursantach. Nie dopuszczę do tego! Miałem jeszcze nadzieję, że pana pracownik mnie przeprosi za wszystko i naprawi swój błąd i wtedy - oczywiście po uzyskaniu finansowego zadośćuczynienia - wybaczę jemu oraz panu. On jednak podszedł do lądowania, potem podbiegli jacyś nieznani mi ludzie. Prawdopodobnie chcieli mnie okraść korzystając z zamieszania i faktu, że wiszę pod płozą. W każdym razie obłapiali mnie na różne sposoby, by odwrócić moją uwagę. Oczywiście ja się nie dawałem. Szczęśliwie w tym momencie spodnie się rozdarły (to był jedyny pożytek, ale za spodnie i tak trzeba będzie oddać!), ja znalazłem się na ziemi i mogłem zacząć kopać tych ludzi. W tym czasie pański pracownik (piszę cały czas "pracownik", bo nie jest on godzien, aby go nazywać instruktorem albo pilotem) wylądował i głośno coś krzycząc i rzucając na ziemię niesionymi przedmiotami pobiegł w stronę wieży.
7. Słowa, które wykrzykiwał pański pracownik były obelżywe i miałem - słuszną - nadzieję, że odnoszą się do napastników. W tym momencie byłem skłonny nawet nie żądać słów przeprosin za to, co było wcześniej. Słowa odnosiły się wszelako do mnie. Ponadto rzucane przedmioty okazały się być moją kolejką wraz z torowiskiem, zaś kabel zasilający kolejkę był brutalnie urwany, a jego końcówka zapewne pozostała w śmigłowcu wetknięta w miejscu, gdzie ją włączyłem. To jeszcze jeden dowód na to, że czerpie pan korzyści cudzym kosztem, nawet w przypadku takich drobiazgów.
Ponieważ jako kierownik kursu bierze pan odpowiedzialność za działania pozostałych instruktorów, jestem dość zaskoczony i zmartwiony pana brakiem zainteresowania w rozwiązaniu przedmiotowej sprawy oraz prób jakiegokolwiek jej rozwiązania. Znając i ceniąc pana dorobek jak i pracę zawodową, biorąc pod uwagę konsekwencję niekorzystnej interpretacji powyższych kwestii w ujęciu administracyjnym, chcę zachęcić do rozpoczęcia dialogu w kierunku mediacji, a nie zaostrzania konfliktu."
[15.11.2009.]
Kontynuuję to, co zacząłem dużo dużo wcześniej, a co ostatnio było poruszone poniżej = w artykule DOSTALIŚMY EMAILA, A NAWET DWA [29.05.2009.]
Na dziejące procesy często nie ma rady: źródełko wybiło i rzeka płynie. Człowiek, który wpadł w jej nurty, zadaje sobie rozpaczliwie pytanie: "Dlaczego ja?" Tymczasem odpowiedź powinna być prosta: "Boś tędy lazł, baranie!" Naturą natury jest czynić coś w sposób niejako naturalny. Jeśli chce się to zrozumieć, trzeba się przyglądać i czynić spostrzeżenia - zawsze się coś ułoży w jakąś całość.
Młodzieżowy Ośrodek nr 2 w Łodzi został zamknięty wobec tego w sposób naturalny. Wcale nie dlatego, że wykryto tam spisek przeciw najjaśniejszej głowie państwa, lub że wychowawcy przerabiali wychowanków na pokarm dla psów... Tyle lat pracując w polskiej Oświacie zorientowałem się już dawno, że nie takie rzeczy zamiecie się pod dywan. Łódzki Wydział Edukacji ma swoją naturę i ta natura mu każe postępować zgodnie z naturą... Ta natura została wszakże pięknie pokazana w trakcie całego procesu działań służących likwidacji.
Najpierw były działania przygotowawcze, aby w ogóle mógł pojawić się powód pozwalający łódzkiemu WE obrócić swe pańskie oko we właściwą stronę. Potem był okres, kiedy działania przygotowawcze stały się już głównym frontem robót - wtedy jakiekolwiek ingerencje wychowawców, by sprawę naprawić, były nie na miejscu. Dlatego wychowawców odsuwało się od tych spraw jak najdalej, choćby piętnując ich (za co i w jaki sposób - było tu całkiem nieistotne). Do tego - jak najbardziej profilaktycznie - odmawiało się odsuniętym wychowawcom prawa bronienia swego dobrego imienia, zaś pozostałym - stanięcia w ich obronie. Tzw. "władza" unikała kontaktu z pracownikami pedagogicznymi jak ognia, wystarczał kontakt z własną "piąta kolumną". Kiedy odsunięci wychowawcy doczekali się opinii niezależnych instancji, że nie są niczemu winni, wówczas rozpoczęła się ze strony WE gra na zwłokę i rzucanie obietnic.
Obietnic było sporo, pokrętnych i kłamliwych, a wszystkie służyły temu, aby osoby zainteresowane zachowywały się spokojnie i czekały na wypełnienie obietnic (jak w starym kabarecie "Pod Egidą" z czasów PRL). Czas płynął, "przeszkody obiektywne" pojawiały się zawsze we właściwym momencie, następowały więc następne obietnice. To pozwoliło placówce istnieć 8 miesięcy bez dyrektora i tylko z jakąś małą namiastką. Czas płynął jak rzeka...
Wtedy biedne i nieszczęśliwe władze Wydziału Edukacji, nagle bezradne wobec decyzji Rady Miejskiej miasta Łodzi, musiały zlikwidować MOW nr 2. "Nic to" mówiły "od września wszystko znów ruszy i macie pierszeństwo w znalezieniu zatrudnienia w nowiutkiej, świeżutkiej placówce!". W ten posób doczekaliśmy się nawet zapewnienia, że z początkiem roku szkolnego sam prezydent Kropiwnicki dokona uroczystego otwarcia. Znając łódzki WE, nie wierzyliśmy. I całkiem słusznie - proszę pojechać na ul. Łucji 12/16 w Łodzi i zobaczyć, czy już dach skończony...
Tymczasem naturze łódzkiego Wydziału Edukacji zabrakło jakiegoś ruchu... No i mamy kolejnego puzzla z naszej układanki, czyli artykuł w piątkowej łódzkiej Gazecie Wyborczej pt. "Szkoły do likwidacji" (w poniedziałek powinien tu pojawić się link do artykułu gw_szkola). I w ten sposób, dzięki dłuższej obserwacji poczynań władz miasta oraz porównując za każdym razem przyjęty modus działania, możemy zacząć coś rozumieć... Oni już tak mają. Czyli zza węgła, znienacka, udając, że chodzi o coś zupełnie innego. A jeszcze do tego - w formie improwizacji, nieudolnie, nieprofesjonalnie za to z wielkimi hasłami.
Co jest tu dla nas ciekawe... Nazwiska osób warzących to piwo wymieniałem, a zresztą widnieją one po wielekroć w tekstach Marcina Masłowskiego z Łódzkiej Gazety Wyborczej. Tak tak, tego samego, który potrafił napisać kilka artykułów o tym samym wydarzeniu, dzień po dniu, choć nic się nie działo - to charakterystyczne w wypadku artykułów na zamówienie (nawiasem mówiąc, tym razem pisze już Marcin Markowski, którego artykuł jest już w zupełnie innym tonie - coś się zmieniło? inne frakcje dochodzą do głosu?). Ciekawe jest też, że nic nie wiadomo, co wynika z działań CBA, która to agencja została wezwana na pomoc pismem przerażonych sytuacją wychowawców. CBA przeżywa kryzys, więc... znów wszystko pod dywan?
A losy ludzi, którzy stracili pracę? Och... to nieważne... Skąd to wiem? Ano wiadomo skąd - z działań łódzkiego Wydziału Edukacji, który w pierwszej kolejności dał pracę tym, którzy byli nijacy, bez własnego zdania, nie walczyli o siebie i kolegów, no i...nie uprzykrzali Wydziałowi życia. Ci ludzie (niektórzy zupełnie bez wyrazu) kształtują teraz ludzkie charaktery. A pozostali? W zasadzie dostali wybór... nie chcę o nim pisać...
[14.10.2009.]
Informuję, że nie jestem bliskim krewnym ani dalekim krewnym Krzysztofa Kwiatkowskiego, nowego ministra sprawiedliwości. Nie podpisałem z nim również żadnej notarialnej umowy, ani tajnej umowy o współużytkowaniu imienia z nazwiskiem.
Ponadto informuję, że wspólnota imienna połączona ze wspólnotą nazwiskową jest przypadkowa i nie idzie za tym żadna inna wspólnota. Nie wyprę się jednak, że znam jeszcze trzech innych Krzysztofów Kwiatkowskich, którzy stali się w czymś specjalistami i mają nawet znaczący dorobek - przeszła mi zatem przez głowę niecna myśl, że wszyscy oni, dobrowolnie, mogliby wziąć udział we wspólnym przedsięwzięciu (np. wycieczka na Kilimandżaro albo rajd samochodowy do krańca świata), które byłoby znane pod nazwą "Krzysztof Kwiatkowski wyjeżdża...", zaś cały świat zastanawiałby się o którego z nich chodzi.
Jednocześnie bardzo proszę nie zwracać się do mnie o pomoc w wypuszczeniu krewnych lub znajomych z pierdla. Proszę też nie sądzić, że skoro osobiście poznałem obecnego ministra ze dwa tygodnie temu i uścisnąłem mu dłoń, po czym obaj wyraziliśmy zadowolenie z faktu wzajemnego poznania, to podejmę się pośrednictwa w utajnieniu sprawy związanej z... wiecie z czym.
[12.10.2009.]
W serwisie nowe książki i filmy, a także nowe wydarzenia... za nami... Poszukajcie...
Odbyło się "pierwsze takie" spotkanie z Jackiem Pałkiewiczem w Głogowie. Przyjęta tam formuła ma szanse na rozwój, bowiem może być całkiem niezłym show, połączonym z pozytywnym kontaktem między ludźmi oraz okazją do spotkania myśli przetrwaniowej. Jeślibym czegoś się czepiał, to faktu, że było... zbyt kameralnie. To interesujące miasto - i to w swoje 900-lecie słynnego oblężenia - nieco zaniedbało skutecznego powiadomienia swoich obywateli. Szkoda... Chociaż spotkanie z młodzieżą przy ognisku pierwszego dnia miało ów 'nerw'.
Miłym akcentem było spotkanie Jacka Pałkiewicza z trójką przedstawicieli lęborskiej drużyny harcerskiej imienia... Jacka Pałkiewicza. A szczególnego smaku dodawał fakt, że 'młodzi' jechali na to spotkanie 11 godzin w jedną stronę!
Nam - gościom, było w Głogowie dobrze. Nasza trójka świetnie się czuła (jak wierzę) w swoim towarzystwie, byli z nami także przyjaciele z Chodzieży, Bydgoszczy, Chojnic, Warszawy i innych miast, a tworzyliśmy wspólnie sympatyczną bandę. Byli z nami młodzi ludzie, mieszkańcy Głogowa, którzy pomagali nam w podtrzymywaniu dobrego samopoczucia - dziękujemy! Trudno, bym się nie pochwalił wspólnym zdjęciem z Jackiem, z Krzyśkiem oraz naszą organizatorką spotkania, a zarazem rewelacyjną opiekunką...
Tymczasem w październikowym Traveler, dodatku do polskiego wydania National Geographic - całkiem sporo o survivalu. Warto kupić!
[03.10.2009.]
Po raz pierwszy odbędzie się survivalowe spotkanie na szczycie: Jacek Pałkiewicz, Krzysztof Petek, Krzysztof J. Kwiatkowski - w Głogowie, 9-tego października o 16:oo ognisko na placu przy Kolegiacie. W programie:
16:30 Zenon Hendel - "Głogów u zarania swoich dziejów"
17:00 Krzysztof Petek - "Jak zostać dziennikarzem"
17:30 Krzysztof J. Kwiatkowski - "Survival po polsku"
18:00 Jacek Pałkiewicz - "Sztuka podróżowania pasją życia"
19:00 zakończenie
W trakcie ogniska catering, pieczenie kiełbasek. Ognisko poprowadzi: Piotr Mosoń
10-tego października od rana (10:oo?) Kajtek Ginter wraz z "Człowiekiem od Siebie" oraz z "Ludziem Kriska" urządzi imprezę linową (fosa miejska), zaś o godzinie 18:oo w Miejskim Ośrodku Kultury odbędzie się spotkanie autorskie: Jacek Pałkiewicz, Krzysztof Petek, Krzysztof J. Kwiatkowski
[23.07.2009.]
Już jestem znowu w domu. Obozik w Bieszczadach miałem ci ja w tym roku malutki i całkowicie różniący się od wszystkich poprzednich. Otóż uczestników miałem zaledwie trójkę, ale nie byli to typowi adepci survivalu, jak poprzednio. Byli to uczniowie gimnazjum, wiek: 13-15 lat. W zasadzie były to pogubione dzieciaki, które nie wiedziały czego w ogóle można oczekiwać od survivalu, ani tego, że zmęczenie może być przyjemnością. Miały one być tzw. dziećmi trudnymi, a okazały się - jako rzekłem - pogubionymi.
Obozik trwał 2 tygodnie i skończył się, kiedy właśnie dzieciaki zaczynały "załapywać". Szkoda... Fakt jednak, że byłem pod koniec zmęczony. Było to jednak zmęczenie pasjnonata, który miotał się w zdumieniu, że kogoś może nie interesować to, co on ukochał. Nikt kosza mi na głowę nie założył. Zresztą nie jestem takim typem.
Pod koniec naszego obozowania mieliśmy miłe odwiedziny: pięciu uczestników pieszej wędrówki z południa Polski na jej północ nocowało wraz z nami w bieszczadzkim dzikim zakątku. Warto zajrzeć na ich stronę http://www.freetown.pl/. My jesteśmy w domach, a oni wciąż wędrują... Obiecali nam po powrocie relację :)
Są już poważne oznaki, że survival jest w sferze zainteresowania "wyższych czynników". Wkrótce pojawi się wydanie na temat inności (w tym artykuł o inności i survivalu) po konferencji naukowej w WSP w Łodzi. Niebawem powinna pojawić się zbiorowa publikacja (z moim artykułem o survivalu) po konferencji w WSHiE w Łodzi. W listopadzie wygłoszę referat o survivalu i jego zastosowaniach na Uniwersytecie im. kardynała Wyszyńskiego - artykuł już napisany. Dla wydawnictwa pedagogicznego Raabe szykuje się artykuł... a jakże, o survivalu w wychowaniu. Wszystkie te zdarzenia wzięły się z zainteresowania uczelni i wydawnictwa. I to jest właśnie ważne. Chodzą też słuchy o szykującej się kolejnej, międzyuczelnianej konferencji poświęconej survivalowi. A spieszę donieść, że prowadzący kurs dla instruktorów survivalu (była wcześniej o tym mowa tutaj) na pewno będą mieli wiele do powiedzenia.
A w Łódzkiej Resocjalizacji wielkie zmiany! Zaczął się w lipcu remontować dach na budynku MOW nr 2, z którego w tym celu wywieziono wychowanków w kwietniu, a pracowników zwolniono (od września nie będzie już nikogo). Dalszych remontów zapewne już też nie będzie, bo zabraknie kasy. Ileż może narobić jeden remont dachu w tych czasach... A wcześniej przeżyłem w tym miejscu już dwa takie, za to w dużym spokoju.
[29.05.2009.]
W EduNews pojawił się wywiad z Kriskiem - rozmawia Agnieszka Andrzejczak.
[03.01.2009.]
Przypominam, że informacje o zachowaniu się podczas mrozów i opadów śniegu, a także w razie wystąpienia lawiny, znajdują się w naszym serwisie w dziale "ABC survivalowca".
[02.01.2009.]
Znaleziono w necie recenzję mojej książki. Wystawiono ją w Biblionetce. Dziękuję - miłe...
O byciu niebezradnym
Redakcja BiblioNETki poleca!
Książka: Survival po polsku: Szkoła przeżycia dla normalnych i szalonych (Kwiatkowski J. Krzysztof)
Książka była wydana po raz pierwszy w 1996 roku, a więc przed nią ukazała się tylko jedna książka Polaka o sztuce przetrwania, autorstwa Jacka Pałkiewicza, ale... było to tłumaczenie z języka włoskiego, gdyż autor tam mieszka na stałe. Obecnie parę rad zawartych w książce lekko trąci myszką, ale jest to wynikiem nazbyt szybko zmieniającego się świata.
Na pewno "Survival po polsku" jest książką, która przecierała szlak. Nie jest napisana schematycznie, w każdym fragmencie wyczuwa się, że autora niesie pasja. Komunikacja z autorem - jak przy ognisku. Język może wydać się purystom niespójny, ale wyczulony czytelnik rozpozna intencje autora. Jest to manewr, który ma za zadanie zainteresować młodego czy niedoświadczonego czytelnika, jak błystka migająca koło haczyka, którym jest rzetelna informacja. Mówiąc lekko o rozmaitych życiowych zjawiskach, autor wprowadza do poważnych refleksji i zmusza do wartościowania. Znane mi są opinie innych ludzi, że właśnie sposób narracji wciąga szczególnie, choć to, zda się, tylko "poradnik".
A wszystko tyczy się przetrwania. Ma się wrażenie, że treść będzie odnosić się do rekreacyjnego, choć nieco poważniejszego spaceru po lesie. Ale już na początku autor mówi, że sprawa jest daleko bardziej złożona, zaś uzyskany wynik zależny jest od nas samych. A potem okazuje się, że mowa również o powodziach i pożarach. A potem okazuje się, że mowa o przetrwaniu wśród... swoich. I że to nie jest proste.
Jeżeli kiedykolwiek autor przystąpi jeszcze raz do pisania o survivalu, będzie to dzieło niezwykle ważne. I bardzo dojrzałe.
[28.12.2008.]
Zajmij Ty się survivalem, a nie pierdołami, OK? ;D
Dnia następnego: niech będzie, że nie "pierdołami", ale spróbuj odkryć atrakcyjność, przydatność i urok sztuki przetrwania - SZTUKI, powtarzam...
[09.10.2008.]
Cytuję tu sam siebie z książki "Survival po polsku":
W październikowej odsłonie miesięcznika Fokus znajdziecie artykuł Macieja Nikodemskiego pt.: "Gliniana multiwitamina?". Jest tam wiele na temat zjawiska spożywania tego specyficznego daru naszej planety. Pozwolę sobie na odrobinę satysfakcji, zwłaszcza, że znalazłem w artykule swoje nazwisko...
Przypomnę też przy okazji książki nieocenionego Łukasza Łuczaja "Podręcznik robakożercy" oraz "Dzikie rośliny jadalne Polski", jak również Detleva Henschela "Jadalne dzikie jagody i rośliny".
[08.10.2008.]
Jestem wychowawcą dyplomowanym z tzw. "pierwszego rzutu". Ponieważ jestem czasem mało pokorny i równie mało dbam o sprawy nieistotne, moje przedstawione materiały były nie do końca wg wymagań. Mimo wszystko je zatwierdzono. Był to zapewne gest, gdyż jak mi potem przekazano, nikt nie chciał sarkać widząc mój faktyczny dorobek. Od tamtej pory zdołałem nauczyć się jeszcze więcej i dokonać jeszcze więcej. Nie mam jednak żadnego poczucia satysfakcji z dyplomowania. Jednocześnie z przyznaniem dyplomowania anulowano moje zdobycie I stopnia specjalizacji i wymazano wszystkie długotrwające zabiegi koło jego zdobycia i zaliczenia egzaminu (mówiono mi wtedy, że z moim dorobkiem mógłbym mieć od razu II stopień, ale przepisy nie pozwalają). Podwyżkę za dyplomowanie dostałem w ilości 1/3 w stosunku do obietnic. Nie jestem człowiekiem starym, ale do końca życia nie czeka mnie już żaden awans, ani żadna poważna podwyżka mimo mych zasług...
W "drugim rzucie" dyplomowanymi zostali moi koledzy z miernym dorobkiem, ale za to z koneksjami, więc sobie wzajem poświadczyli, że ich fikcyjny dorobek nie jest fikcją. Komisja weryfikacyjna to przełknęła gładko. Miałem ochotę zrzec się dyplomowania, bo było to dla mnie jakby naplucie w twarz. Pomysły władz wraz z okrojeniem podwyżki dla dyplomowanych poszły w kierunku egalitaryzmu: każdy nauczyciel - dyplomowanym (wcześniej czy później). Zbieranie fikcyjnych świadectw o ukończeniu kursów aż furczało. I jest tak do tej pory.
W "trzecim rzucie" pomagałem osobiście w ułożeniu materiału na dyplomowanie dwu moim kolegom, którzy rewelacyjnie pracowali z młodzieżą, ale nie mieli cierpliwości do ciągłego poprawiania zebranego materiału, gdyż wymagania zmieniały się w trakcie. Było to niezwykle męczące. Zwłaszcza, że wymagania zmieniły się tylko pod względem formalnym. Merytorycznie schodziliśmy w dół.
Moje wnioski: jestem dyplomowany, wciąż się rozwijam, niewiele z tego mam i nic więcej mnie nie czeka. Patrzę jak wyrównuje się drogę do awansu moim młodszym kolegom. Nadziei nie mam żadnej. Na nic.
Dodam, że pracuję z młodzieżą trudną. Na początku mej kariery dostawałem 60% dodatku za trudną pracę. Kiedy w Nowej Polsce były pierwsze poważne podwyżki dla nauczycieli, nam obniżono dodatek do 50% - zarabialiśmy tyle samo. Druga poważna podwyżka dla nauczycieli dała nam odjęcie 20% dodatku, czyli do 30% - zarabialiśmy więc nadal tyle samo. Obecnie dostajemy dodatek nie procentowy, ale w postaci stałej sumy. Jest to ok. 20% dodatku. Na co jeszcze można liczyć...
Wiem wiem... na kolejne zmiany...
[01.10.2008.]
Dostalem zamowienie na podrecznik akademicki dotyczacy survivalu i jego wplywu na ludzi. W zwiazku z tym bardzo prosze o pomoc. Bedzie ona polegala na dostarczeniu mi tekstu na temat swego spotkania z survivalem. Tak wlasnie brzmi zagadnienie: "Moje spotkanie z survivalem".
Nie chodzi jednak o romantyczne wizje "z pierwszego dnia", ale o analize owego spotkania, i co dalej... Nie moge rozwijac tematu, gdyz narzuce komus mysli.
Istotne jest:
Sprawe uwazam za bardzo pilna. I z gory dziekuje!
UWAGA: na odpowiedzi czekam do 19 pazdziernika.
[01.10.2008.]
TUTAJ WŁAŚNIE znajdziecie geograficzne współrzędne miejscowości w Polsce.[21.09.2008.]
Dziś jest rocznica desantu 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego w Driel pod Arnhem.
[21.09.2008.]
Znalazłem gdzieś wiersz Mariana Jachimowicza "Pomyśl". Zapisałem go sobie, aby móc do niego wrócić - dla siebie, albo dla kogoś...Dziś go znów przeczytałem i uznałem: "Toż to znakomita myśl przewodnia dla kogoś, kto zamierza myśleć survivalowo!"
[19.09.2008.]
A to oznacza, że po wielu latach spotkałem się z człowiekiem, z którym widziałem się około 26 lat temu i który odnalazł mnie w portalu Nasza Klasa...
W styczniu 2008 dostałem taki oto list (cytuję fragmenty):
Witam serdecznie Panie Krzysiu.
W 1982 w Jedlni-letnisko pod Radomiem był Pan wychowawcą na kolonii. Właśnie mam w ręku wspólne zdjęcie i Pana dedykację na odwrocie, dzięki której odnalazłem Pana. Ta kolonia to do tej pory jedna z najmilej wspominanych przygód mojego życia. To na niej "zaraził" mnie Pan miłością do muzyki w stylu AC/DC, Pink Floyd, Led Zeppelin. Do dziś pamiętam te sterty kaset ułożone w specjalnych panelach na ścianie, które puszczał Pan na przenośnym magnetofonie. Miałem wtedy 12 lat. Wspaniałe również
były nocne wyprawy do lasu wyreżyserowane przez Pana tak, że do dziś pamiętam ten dreszczyk emocji. Z pewnością były to najwspanialsze wakacje mojego dzieciństwa i to w dużej mierze dzięki Panu. Wielkie Dzięki za to. Dzisiaj mam 38 lat, jestem żonaty i od 20 lat gram w zespole IRA na perkusji (...) Serdecznie pozdrawiam.
Wczoraj byłem na kameralnym koncercie zespołu IRA w łódzkim Lizard King. Mieliśmy okazję uściskać się niemal jak Odys z Telemachem, i pogadaliśmy jak starzy. No cóż... okazuje się, że miałem niejaki wpływ na powstanie jednego z ważniejszych zespołów rockowych w Polsce... :)
[15.11.2006.] [24.07.2008.]
Mowa krótka: już od długiego czasu jesteście proszeni - Moi Drodzy Internauci - o włączenie się do tworzenia tej strony. Wasz udział jest mizerny, a w każdym razie na giełdę z tym nie wejdziecie.
Myślę, że książki czytacie, a już na pewno oglądacie filmy. Od dawna istnieje tu zbiór polecanych książek i filmów, które bądź dotyczą survivalu, bądź zawierają istotne informacje wartościowe dla survivalu, bądź też ukazują rzeczy całkowicie asurvivalowe. Czy nie znajdzie się nikt, kto zechce podzielić się własnym zdaniem, napisać recenzję, nawet króciutką? Choćby tycią?
[10.07.2008.]
Tak na marginesie: wakacje to taki beztroski okres odpoczynku i relaksu, niestety zdarzają się wypadki, zwykle tak bywa, że w wakacje właśnie nakładają się na siebie dwa zjawiska:
Oczywiście dawcy krwi zasługują na urlopy, wesprzyjmy ich w ratowaniu życia.
Zresztą, co ja się będę sam produkował: zobaczcie sami jak można pomóc na stronach "krewniaków".
Monter
[29.06.2008.]
Już jutro - a więc 30 czerwca - minie setna rocznica upadku meteorytu tunguskiego. Zdarzenie to miało być pretekstem do wyprawy w te miejsca. Podczas ekspedycji zaplanowano eksperyment resocjalizacyjny, czyli wędrowanie wraz z "trudną młodzieżą", młodzieżą w rozmaity sposób niedostosowaną, przez dziką i bezludną tajgę.
Projekt upadł na skutek inercji instytucji państwowych - wszystkich, które nie potrafią pomysłów zrozumieć i rozwinąć, problemów rozwiązać, ale swoimi własnymi bolączkami umieją zatruć życie innym (patrz: wpis poniżej z 25 maja).
Ponieważ pomysł jest wciąż w moim polu zainteresowania oraz ma poparcie instutucji naukowych i sponsorów - informuję, że do sprawy wracam za rok. W tym wypadku jednak nie będę już związany z polską Oświatą (i przez nią blokowany). Stąd oferta dla rodziców, a właściwie ich dzieci (w wieku 12-17 lat i mieszczących się w grupie osób nadających się do resocjalizacji) wzięcia udziału w ekspedycji. Dobór odbędzie się na zasadzie castingu... charakteru.
Przyjęte kryteria odnoszą się do projektowanego OSOBISTEGO SUKCESU młodych ludzi. Ze względu na niewielką ilość miejsc (6-8)pojadą ci, których potencjał charakterologiczny pozwoli wykorzystać projekt dla własnego rozwoju. Innymi słowy: nie stać nas wszystkich na marnowanie korzyści płynących z warunków ekspedycji.
Konkrety - z końcem lata...
[16.06.2008.]
14 czerwca odbyła się, pierwsza taka w Polsce, ogólnopolska konferencja naukowo-metodyczna "Surwiwal w teorii i praktyce", a organizatorem była Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa im. Papieża Jana Pawła II w Białej Podlaskiej.
Wymiana myśli pokazała, że sztuka przetrwania jest wciąż dziedziną niedookreśloną. Wbrew pozorom nie chodzi o to, że "coś nie ma prawa istnieć, jeśli nie zostanie nazwane". Dyskusji nie podlega bowiem indywidualnie uprawiany survival. Chodzi o rozmijanie się w survivalowych ofertach i oczekiwaniach w układzie uczelnia-przyszły_instruktor, instruktor-trenujący, firma-klient. Obecne prawo nie przewiduje uznania survivalu jako elementu wychowania powszechnego, ani nie pozwala na nadanie instruktorom odpowiednich uprawnień. Nie wiadomo też jakim doświadczeniem taki ktoś powinien dysponować. Wymianie poglądów sprzyjała nadzwyczajna gościnność gospodarzy.
Jedną z decyzji było postanowienie zorganizowania kolejnej konferencji uwzględniającej obecność kadry naukowej i doświadczonych praktyków.
[25.05.2008.]
Piszę te słowa "z pewną taką goryczą"...
W kształtowaniu drogi mego życia dominowało zawsze przekonanie, że trzeba przeżyć je z sensem, nie będąc zanadto uwierającym dla innych, ale by nie siedzieć cicho w kącie bez własnego zdania. Dorobiłem się pozycji człowieka po pięćdziesiątce, który nabył dystansu do ludzi i zdarzeń.
Dystans nie czyni automatycznie niewrażliwym i bezmyślnym. Stąd moja gorycz...
W miejscu, w którym pracuję od ponad 20 lat, na kształt którego mogłem wpłynąć swymi koncepcjami i działaniem - w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym - pojawiła się nowa władza. Nowa władza miała mało doświadczenia jeśli chodzi o pracę z młodzieżą, ale ukazała tzw. dobrą wolę... i praca ruszyła. Było nam tak dobrze, że porządnie pracować zaczęli nawet ci, którzy w zasadzie wielkiej smykałki do roboty nie mieli.
Problem pokazał się natomiast gdzie indziej. Energia do działania była, ale potencjał nie został wykorzystany. Na barykadzie nie pojawił się wódz i nie wskazał ani kierunku działań, ani ich nie skoordynował. Kazał działać. Jedynie!
No i powstały te nieszczęsne procedury. Na wszystko. Zapewne - procedury starają się uporządkować działania i wskazać te najważniejsze. Są one jednak najczęściej traktowane jako system ochronny dla własnych poczynań, gdyby ktoś miał mieć pretensje. W wychowaniu stosowanie procedur, zwłaszcza tych, które wymagają tworzyć protokoły opisujące i wyjaśniające zdarzenia, czyni kontakt pedagogiczny kalekim, a co najmniej jałowym.
Bo też życie pokazuje rzecz następującą - procedury często zastępują myślenie. Dlatego są pożądane przez osoby bezmyślne, wymagające cudzego pokierowania, tudzież nie znające się na rzeczy, a w sumie potrzebujące płaszcza ochronnego (inaczej mówiąc - "dupochronu").
Kiedy chłopcy, mający ochotę na survivalowe zabawy, zaczynają z ożywieniem dyskutować nad swoimi umiejętnościami posługiwania się nożem oraz rozpalania ognia, kiedy z zapałem wymieniają wszelkie zalety takiego a nie innego noża, kiedy tworzą kolejne kreacje rozpałek i podpałek - mówię im, że życie wymyśli im tysiące scenariuszy walki o przetrwanie, w których nie wystąpią ani ogień, ani nóż. Mówię, że należy widzieć całość (świat i siebie), a nie tylko mały wycinek. Nastolatkowie, zwłaszcza ci, którym bardzo brakuje pewności siebie (a na pewno chodzi mi o "wiarę w siebie" a nie o "tupet" - nastolatkowie to łatwo mylą) - chowają się za jakąś swoją specjalizacją, za jakimś małym pomysłem, który promują do rangi "najważniejszej w świecie".
Niestety, leniwi w myśleniu dorośli, sami im w tym pomagają - dla własnej wygody.
A nasza dyrekcja już u nas nie pracuje. Poległa w gąszczu spraw niezrozumianych i w niemocy zrozumienia innych ludzi. Poległa walcząc nieczysto, udając lub sugerując, że mylenie się - to domena wyłącznie innych ludzi. Nasze pedagogiczne poletko zostało dyrektorskimi bojami zdewastowane. A w efekcie...? Nie będzie w tym roku żadnej wyprawy - ani na Syberię, ani na Ukrainę. Nie będzie męskiego sprawdzianu, ani szlifowania charakterów. Babski charakter wygrał.
PS. Jak kto chce, niech sobie zamieni słowo "babski" na "dziadowski", bo powyższe słowa nie mają absolutnie nie odnoszą się do "walki płci"...
[10.10.2007.]
To nie żart, ani żebractwo... 'Wyprawa Tunguska 2008' dla zrealizowania programu - zwłaszcza w strefie resocjalizacji - potrzebuje sponsora. Solidnego i świadomego o co chodzi.
Przeczytajcie PDF
posłuchajcie 1 (MP3)
posłuchajcie 2 (MP3)
I pomóżcie!
PS. W sprzedaży jest znów książka Jacka Pałkiewicza "Anghor" - jest to raczej album fotograficzny.
[08.10.2007.]
Tak po prostu - dziękuję... Ten krótki mail jakoś podsumował myśl, którą staram się przekazać na tej stronie tak wieloma słowami. Że survival to jest spokojny, nieegzaltowany szacunek dla Natury - bez masy użytecznych przedmiotów, ale z pajęczyną w tle.
Istnieją ludzie, którzy zauważają, że pajęczyna to cudza własność. Dziwnie to brzmi... Zwłaszcza, gdy człowiek zapisane słowa: "...i rzekł do nich Bóg: Rozradzajcie się i rozmnażajcie się, i napełniajcie ziemię, i czyńcie ją sobie poddaną; panujcie nad rybami morskimi i nad ptactwem niebios i nad wszelkimi zwierzętami, które poruszają się po ziemi" zinterpretował sobie jako pozwolenie na zadeptywanie planety wraz z jej życiem...
Autor zauważył także, że survival jest wspólnotowy: dla poczucia bliskości pomiędzy ludźmi. Wspólnotą z założenia wyodrębniającą się od "innych" zajmują się u nas politycy i kibole...
[04.10.2007.]
Tekst zamieszczony poniżej otrzymaliśmy drogą mailową. Odpowiada on na pytanie czym survival jest i do czego jest przydatny. Celnie odpowiada...
[09.08.2007.]
Jestem, a właściwie mnie nie ma. Bo skoro tylko zaczęły się wakacje, to już mnie wywiało z mego domu. Zostawiłem masę spraw niedokończonych, wielu ludzi spragnionych kontaktu i czekających na wieści ode mnie. Niedługo wrócę i wszystko odrobię. Piszę korzystając z laptopa i połączenia komórkowego - postęp.
Tegoroczne bieszczadzkie bytowania pojawią się wkrótce w postaci opisowej oraz jako zbiór fotek - możecie na to liczyć. Miesiąc w dziczy (tuż obok niedźwiedzicy z młodym!) to niezła przygoda. I w doborowym towarzystwie. Spodziewam się, że i moi młodzi przyjaciele napiszą parę słów o swych wrażeniach.
Teraz losy rzuciły mnie do Krynicy-Zdroju. Nie przyjeżdżajcie tutaj. Chyba, że lubicie tandetę (bo ku temu ten kurort zmierza) oraz ryk muzyki jakiegoś zespoliku, który gra dlatego dobrze, bo głośno. Jeżdżę za to po Beskidzie Niskim i dziwuję się naszej przyrodzie. Zajrzałem do Szymbarku - gdzie ma się odbyć 3-dniowy warsztat survivalowy (24-26 sierpnia), na którym mają być survivalowe sławy. Podjechałem też do Gładyszowa, do którego nie wróci już Mirek Nahacz. Czytaliście Jego książki?
Jakiś rok temu opowiedziałem Mu historię jabłonki w zniszczonej połemkowskiej wsi w Bieszczadach - tam, gdzie mam co roku swój obóz - jak to czekała ze swoimi kwaśnymi i malutkimi owocami aż znowu dotkną je ludzkie ręce. I tak zrywaliśmy je co roku na kompot, który trzeba było mocno słodzić. A ona co roku dawała coraz słodsze jabłka. Aż wreszcie ugościła nas wspaniałym i słodziutkim owocem, na jaki było ją stać. Następnego roku... uschła. Pożegnała się po swojemu z człowiekiem.
Mirek był mi wdzięczny za tę historię. W końcu sam był Łemkiem. Ta łemkowska krew była u Niego pobudzona przez babkę i jej opowieści, jak mówił. Nawet uronił łzę... Nad jabłonią i jej spełnieniem.
Tak chciałem Mu powiedzieć, że w tym roku jabłonka puściła nowe pędy. Ale nie zdążyłem...
[2.06.2007.]
Otrzymaliśmy korespondencję na temat notatki sprzed dwóch lat, ale na jakżeż aktualny temat: WIOSENNA SELEKCJA (o rozsądku za kierownicą).
(bardzo aktualny temat, zapomnienie o włączeniu świateł jest kosztowne - 100 pln - Monter)
[02.04.2007.]
[03.08.2006.]
[01.06.2006.]
"Dużo mamy bezpańskich dzieci. Niektóre mieszkają stale ze swymi rodzicami"
[02.04.2006.]
Rok temu, przez dwie kolejne noce przyszło mi pełnić swe obowiązki w moim miejscu pracy, czyli młodzieżowym ośrodku wychowawczym. Te dwie noce były nocami trudnego pożegnania...
Wieczorem chłopcy biegali jak zwykle po korytarzach, jak zwykle wrzeszczeli, jak zwykle opowiadali sobie sprośne żarty, jak zwykle mieli do siebie jakąś pretensję...
"Nie mam do was żalu o to, że zachowujecie się jak każdy chłopak" - powiedziałem im na apelu wieczornym, o 21.oo, przed nocą pierwszą. "Mam jednak prośbę, abyście wyciszyli się nieco. W tej chwili cały czas w telewizji jest mowa o tym, że umiera papież..."
Zrobiła się cisza. Może i dlatego, że chłopcy byli świadkami, że ich wychowawcy załamał się głos...? Cisza trwała już cały czas. Niektórzy chłopcy poczuli tę potrzebę, aby zasiąść przed telewizorem i do późnej, głębokiej nocy oczekiwać na wieści z Watykanu - wbrew wewnętrznemu regulaminowi, który i im, i mnie, kazał doprowadzić do tego, aby wszyscy po 22.oo byli w łóżkach...
Zupełnie wbrew naszemu ośrodkowemu zwyczajowi (nawet nie pamiętam dlaczego) miałem drugi pod rząd dyżur nocny. Kiedy przyszedłem do pracy, nie było typowych hałasów, ani bieganiny. Po apelu poczułem dziwne zmęczenie, a ponieważ mój dyżur zaczynał się formalnie dopiero za 50 minut, bo od momentu ciszy nocnej, poszedłem do pokoju wychowawców poleżeć chwilę na leżance. W pewnym momencie poczułem, mimo odpoczynku, gwałtowny odpływ sił - niespodziewany i budzący niepokój. Patrzałem tępo w sufit. Poczułem, że muszę wyjść do ludzi. Kierując się ku drzwiom spojrzałem na zegar ścienny - była 21.4o.
Moi koledzy poszli do domów. Zostałem sam z chłopcami. Prawie wszyscy siedzieliśmy przed telewizorem. Wciąż nie było wiadomości. Aż wreszcie przyszła.
Nawet nie wiem kiedy - koło telewizora pojawiły się świeczki. Mnóstwo świeczek. Kapały łzy...
Nie będę nosił białej wstążki.
Czy może się stać, że kiedyś zostanę wyklęty? Dlatego, że się nie przyłączam, że nie demonstruję przynależności do Wielkiej Wspólnoty Człowieczej? Dlatego, że na zadowolonej z siebie sali potrafię nagle wywrzeszczeć: "Nieeeee...!!!"? Dlatego, że Jan Paweł II jest u mnie dużo bliżej serca i rozumu... niż rozgadanego języka i klaszczących dłoni...?
[03.04.2005.]
[03.02.2007.]
Odpowiadam Markowi z Warszawy (Badboy215), który napisał "nie wiem czy w wieku 14 lat mozna uprawiać survival".
Zajęcia survivalowe robiłem dla całych rodzin z 5-letnimi dziećmi. Nie widzę przeszkód związanych z wiekiem. Na moje szkolenia bieszczadzkie jeździli ludzie, którzy miewali 10-11 lat. Możesz zatem jako 14-latek zająć się wkraczaniem do survivalu, ale pamiętaj, że jest to szczególna dziedzina, która trwa już przez całe życie. Bo jednym z elementów survivalu jest ratownictwo, a nie da się być ratownikiem tylko w określone dni czy lata. Ratownikiem się jest już zawsze... Dodam, że jeśli ma się
mało doświadczenia w radzeniu sobie z niebezpieczeństwem, należy działać wspólnie z kimś doświadczonym. Już sam taki fakt pokaże, że na samym wstępie myślisz survivalowo. Opinie doświadczonych survivalowców pokazują wyraźnie, że nie jest survivalowcem ten, kto sam siebie pakuje w kłopoty.
Odpowiadam osobie podpisanej Szzzzzur: pisanie pracy doktorskiej zazwyczaj zmienia człowieka na całe życie. Piszesz: "Interesujące byłoby dowiedzieć się, jak s. wpływa na ludzką psychikę. Podobno po nim nigdy się nie jest takim jak przedtem". Wiedza płynąca z doświadczeń survivalowych daje człowiekowi nowe oczy i nowe uszy - mówiąc w przenośni. Napisałem wyżej Markowi, że ratownikiem się już jest na całe życie, bo nie da się inaczej - człowiek, który ROZUMIE, nie będzie postępował jak człowiek, który NIE ROZUMIE.
[14.06.2006.]
Dziękuję! Jest mi naprawdę miło... po tylu latach...
A link do Waszych przygód to Wakacje 1998 z plecakiem
[09.05.2006.]
Witam serdecznie!!!
Panie Krzyśku, piszę pracę licencjacką i potrzebuję parę tytułów książek lub artykułów, w których jest zawarta treść na temat zastosowania survivalu w resocjalizacji.
Pana strona jest bardzo bogata, ale jakoś trzeba jej poświęcić naprawdę sporo czasu, żeby znaleźć to, czego akurat ja potrzebuję :)
(...) Moja praca nosi tytuł:
"Koncepcja zastosowania survivalu w pracy z młodzieżą nieprzystosowaną społecznie".
W internecie, jak również wśród literatury na mojej uczelni, jest bardzo mało informacji na ten temat, a w zasadzie znalazłem tylko artykuł prof. Kawuli, gdzie są cytowane Pana słowa.
Został mi tylko jeden rozdział pracy, w którym muszę opisać i odpowiedzieć na pytania:
- Jak powinna być zorganizowana i prowadzona praca wychowawcza z młodzieżą trudną w Polsce?
(na to pytanie w sumie mam już odpowiedź)
- Jaka powinna być optymalna koncepcja wykorzystania survivalu w pracy wychowawczej z młodzieżą trudną?
(z tym pytaniem natomiast jest gorzej)
- Jak wykorzystać survival (sztukę przetrwania), nową formę aktywnego wypoczynku, do osiągania dobrych rezultatów w pracy wychowawczej z młodzieżą trudną, czyli nieprzystosowaną do życia społecznego?
Proszę o pomoc (...)
Pozdrawiam z Mrągowa
Student III roku
Pedagogiki Obronnej i Survivalu w Olsztynie OSW im. J. Rusieckiego
Witam.
Wcale nie jest tak prosto odpowiedziec na pytania. Dlaczego? W Polsce od zawsze stosowalo sie w wychowaniu "metode najmniejszych klopotow", albo - jak ja to nazywam - "metode negatywna". Oznacza to, ze nauczyciel czy wychowawca aktywizuje sie wowczas, kiedy dzieje sie cos zlego, zaprowadza lad (pozorny i powierzchowny) i zasiada zadowolony do poprzednich swoich zajec. W zwiazku z tym najlepiej zna uczniow, do ktorych musi wstawac, zas na ich przypadkach tworzy swa pedagogiczna biografie...
Co z tego wynika... Nie zajmowano sie nigdy tworzeniem jakiejkolwiek - wyrazistej, przemyslanej - koncepcji resocjalizacji w Polsce. Podgarnieto pare obcych wzorcow (najpierw radzieckich "kolonii wychowawczych", potem kilka amerykanskich pomyslow, o ktorych dawno sluch zaginal), a wszystkie oryginalne pomysly byly "sprytnie" zapominane. Glosze od zawsze te mysl, ze wynika to z jednego powodu - jakikolwiek pomysl jest zgubny dla kazdego pracownika, bo musialby go realizowac...
Wiem, ze metode survivalowa stosowal byly dyrektor 'poprawczaka' z Laskowca. Artykul prof. Kawuli jest jedynie niewielka wzmianka, jesli chodzi o to, co sie tam dzialo. Mysle, ze warto znalezc z nim kontakt.
Ja sam stosowalem wszelkie moje pomysly (a zawsze mialem ich duzo i niekonwencjonalne) calkowicie na wlasna reke, nie majac zadnego wsparcia ze strony swoich wladz czy jakichs oswiatowych instytucji. Owszem - napotykalem na pomoc ze strony wojska czy strazy pozarnej. Jednym z moich istotnych wnioskow jest ten:
MOJA resocjalizacja nie roznila sie niczym od 'normalnego' kontaktu wychowawczego. W obu przypadkach mialem do czynienia z podopiecznymi w jakis sposob pogubionymi i samotnymi wychowawczo (tzn. z oslabionymi zwiazkami z doroslymi), a zatem wystepowaly widoczne lub ukryte zaburzenia zachowan i kontaktow. Zawsze kluczem jest pozytywny kontakt z doroslym oraz jego propozycje. Survival dostarcza wiedzy i umiejetnosci w bardzo atrakcyjny sposob, pozwala na samorealizacje i 'trzezwy oglad'
rzeczywistosci, poglebia zwiazki z innymi - a wszystko w niezwykle naturalny sposob. Wrogiem survivalu jest ideologizowanie go, oficjalnosc, mechanicznosc dzialan. Nie uwazam, zeby wprowadzanie survivalu jako literalnej metody bylo korzystne (w takiej Polsce, jaka mamy), bo zaraz zaczna go zadac od pracownikow szefowie, ktorzy nie maja pojecia o co chodzi, i realizowac podobni osobnicy...
************************************
- Jak powinna być zorganizowana i prowadzona praca wychowawcza z młodzieżą trudną w Polsce?
Ano z nastawieniem na wychowanka, a nie szefa... Powinna to byc suma zgranych ze soba programow autorskich (a wiec realizatorem jest ten, kto program stworzyl i go rozumie).
- Jaka powinna być optymalna koncepcja wykorzystania survivalu w pracy wychowawczej z młodzieżą trudną?
Koncepcja, by byc optymalna, powinna zawierac postulat stosowania metody wskutek wytworzenia potrzeb u wychowankow (czyli z ich strony zapotrzebowanie w wyniku naszych dzialan motywujacych, a nie powstanie np. ni z gruszki ni z pietruszki kola survivalowego i obowiazek uczestnictwa). Nastepny postulat, to wlasnie dobrowolnosc uczestniczenia w calosci przedsiewziecia oraz w jego etapach czy w pojedynczych zdarzeniach. Survival musi byc nieustannie inspirujacy i to warunki dzialania maja
sklaniac do uczestnictwa, a nie cudze polecenie. Wychowawca jest tu wspoluczestnikiem i przewodnikiem.
- Jak wykorzystać survival (sztukę przetrwania), nową formę aktywnego wypoczynku, do osiągania dobrych rezultatów w pracy wychowawczej z młodzieżą trudną, czyli nieprzystosowaną do życia społecznego?
Survival "sam z siebie" pokazuje kto kim jest. Wnioskowanie o zdarzeniach i decydowanie o rozwiazaniach wynikaja z sytuacji zewnetrznej. Wychowawca jedynie pomaga wypracowac calosciowa ocene uczestnikow programu w swietle spelnienia wymagan. Postulat "dozwolonej biernosci" zwalnia od poczucia winy w kontekscie tradycyjnym, pozwala na samodzielne dojscie do oceny wlasnego udzialu w zdarzeniach. Stymulacja pochodzi z satysfakcji z wlasnej roli. Dalej dziala cala psychologia wychowawcza...
To w duzym skrocie. Nie istnieje u nas zadna literatura przedmiotu. Trzeba z elementow skladajacych sie na survival wywnioskowac o prawdopodobnych i oczekiwanych efektach. Tu podkresle, ze roznie sie od pozostalych "ideologow survivalu" przez rozszerzenie sztuki przetrwania z tradycyjnej wizji rekreacyjnej na "styl zycia", totez moje wizje survivalu w wychowaniu sa wlasnie tym nacechowane.
Na koniec spytam, czy moge uzyskac zgode na opublikowanie tej korespondencji (z pewnymi, oczywistymi skrotami) na mojej stronie? Buduje ja wlasnie takze z takich zdarzen.
[22.01.2006.] [25.01.2006.] [29.01.2006.]
Odpowiedzi na zimowe tematy przeniesione tutaj: ZIMOWE ZACHOWANIA.
[3.01.2006.]
W Księdze Gości napisał do mnie Fenris:
Fenrisie! Racja jest absolutnie po Twojej stronie i po stronie survivalu. Nie dostaniesz jednak wskazówek zbyt wiele. Wcale nie dlatego, że przerasta to czyjeś możliwości, tylko dlatego, że cała sprawa jest niezwykle prosta i wymaga niewielu wyjaśnień. Jest jednak równocześnie niezwykle nieobliczalna i nie daje się do końca ogarnąć.
Wszystko, co mogą robić survivalowcy pragnący dzielić się swymi doświadczeniami, survivalowcy pasjonaci i edukatorzy, to po pierwsze opowiadać o swych przygodach z Rzeczywistością, wskazywać drogę samodoskonalenia (jak "do" we wschodnich sztukach walki) i pobudzać wyobraźnię.
Opowieści o własnych doświadczeniach są świadectwem o tym, że ktoś z czymś miał do czynienia i co z tego wyniknęło. Z tego bierze się każda ludzka nauka. Jest przecież oczywiste, że jeden człowiek nie jest w stanie poznać WSZYSTKIEGO - dlatego korzystamy z tego, co poznali inni ludzie.
Samodoskonalenie może być jedynie sprawą przypadku i odbywać się bez specjalnego Twego rozeznania - ot, takie okazjonalne i chaotyczne zrywy... Może jednak być świadomym procesem "stawania się". Ma to zawsze jakąś myśl przewodnią, jakieś reguły, jakieś metody i techniki, a przede wszystkim wyrazisty cel. W wypadku survivalu owymi myślami określającymi cel są prawdopodobnie "co?","po co?" i "jak?". Co, czyli efekt mego samorozwoju - w moim przypadku chodzi o wejście w poznanie i zharmonizowanie się z Naturą. Może to brzmi jakoś nieokreślenie, ale chodzi o to, by wszystko, co jest moim środowiskiem, nie było dla mnie jedynie ślepą siłą, której nawet nie rozumiem.
Po co, czyli jakie jest przeznaczenie posiadanych cech - chciałbym być wewnętrznie spójny, spokojny i kreatywny, a skuteczny na zewnątrz. Takie cechy ukierunkowują mnie na to by nie być bezradnym, kiedy sytuacja wymaga szybkiego i sprawnego działania. Ponieważ swe życie wiążę z funkcjonowaniem wśród przyrody i ludzi, moje zharmonizowanie z nimi oznacza utrzymywanie stanu "pogodnego współistnienia", do czego trzeba być również ratownikiem. I jestem nim. Oto też wytłumaczenie - "jak".
Po drugie survivalowcy mogą swe cechy ćwiczyć. W celach edukacyjnych służą survivalowe opowieści o własnych ćwiczeniach oraz zachęcanie (zapraszanie) innych do tego. Aby ćwiczyć, trzeba zaczynać od spraw prostych, mało groźnych. Trzeba też nie rozstawać się od razu i do końca z tym wszystkim, w co niemal do reszty obrośliśmy - z cywilizacją. Zaproszenie kogokolwiek do przeżycia przygody "tylko las i gołe ręce" oznaczałoby tragedię.
Kiedy wprowadzam moich młodych survivalowców do prawideł bytowania, najpierw oswajam ich z pierwocinami zimna, przemoczenia, odludzia, głodu i pragnienia. Nie daję im bólu, lęku i poczucia beznadziejności, bo tego się nie powinno dawać komuś, a i samemu do tego trzeba powoli dorastać. By umieć przetrwać. Dlatego pierwszy nocleg w lesie w zimie i w namiocie odbywa się np. na terenie mojej leśnej działki, kiedy wszyscy mamy pełne poczucie bezpieczeństwa, dach i cztery ściany w odwodzie, możliwość zrobienia gorącej herbaty w każdej chwili. Myśmy to już przeszli i teraz, w styczniu, wybieramy się na kilka dni z namiotami w Bory Tucholskie - będzie z tego nasze sprawozdanie. Przebieg tego bytowania związany będzie w lokalnymi warunkami oraz z pogodą. Nie odważę się bowiem już w tej chwili wprowadzać młodych ludzi w bytowanie podczas silnej odwilży i bez namiotów. Bo każdy survivalowiec wie, że największym zagrożeniem w takich warunkach jest nałożenie się trzech elementów: niskich temperatur, wilgoci i wiatru.
Skomplikowanie prostych spraw czyni właśnie survival nieobliczalnym. Wszystko wydaje się oczywiste: jest zimno - jestem więc ciepło ubrany. Ruszam pełen entuzjazmu. Ale nie biorę pod uwagę tego, że wiatr się zmieni na zimny i ostry, że zabłądzę i ogarnie mnie ciemność, że przewrócę się i złamię rękę, że w bólu, zimnie i zamotaniu moje witalne siły będą zabierane przez wiatr, cierpienie i beznadzieję...
A z człowiekiem tak już jest, że siedząc w fotelu przed telewizorem i zerkając przez okno na rozszalałą zimę, otulony w ciepły kocyk i pijąc herbatę z cytryną, zupełnie nie myśli o niebezpieczeństwach za szybą, o bezdomnych, zagubionych, bezsilnych ludziach. Nawet o sobie samym w podobnej sytuacji, bo zna jedynie taki swój widok, jak zakutany w szalik biegnie nawet bez kurtki na chwilę do sklepu i po chwili wraca. Jego najgorszym doznaniem jest zziębnięty nos i oczy zasypywane śniegiem przez trzy minuty...
A uprawianie survivalu oznacza właśnie przede wszystkim specyficzne myślenie...
Przy okazji odpowiem "gejowi", który również zadał mi pytanie w Księdze Gości...
Walka o życie poczęte ma sens. Bo jest to walka o życie w ogóle. A każdy człowiek - także gej - został poczęty, zatem jego życie też ma jakiś sens. Ludzie jednak pogubili się w samych technikach walczenia i żadne sensy ich specjalnie nie obchodzą, chociaż o sensie swej walki wciąż mówią. Ale tak już jest, że człowiek jeżeli coś robi, to szuka racjonalnej przyczyny tego.
Sądzę, że znaczenie walki o życie poczęte jest ukryte w zaznaczaniu wartości życia, a nie w tępieniu tych, którzy wydają się inni niż bojownicy o życie. I chyba o to głównie chodziło Janowi Pawłowi II.
W gruncie rzeczy dla Boga nie ma znaczenia czy człowiek został poczęty w probówce (bo musiały zaistnieć warunki ekstremalne, by mógł przyjść na świat), czy został tak czy inaczej skonfigurowany (przepraszam za określenie... jakby komputerowe), bo ważne jest co Bogu ofiarowuje samym sobą, a co Bogu jest miłe. Nie ludziom to oceniać, bo ludzie i tak nie pojmują tego, co boskie...
W sztuce przetrwania trzeba sobie nieustannie zadawać pytanie: "Skoro przetrwać, to w jakim stanie i po co?".
[25.3.2005.]
Na pytanie o kolejną książkę survivalową odpowiadam, że były prowadzone rozmowy wydawnicze ze znaną firmą, lecz nie zgodziliśmy się co do formy. Ja nie chcę wydawać kolejnego, zwięzłego, beznamiętnego zestawu instrukcji w rodzaju: "Żeby usiąść najpierw musisz znaleźć dogodne miejsce do siedzenia". Nie mam również ochoty na kompilację książki z książek cudzych. Stąd moje dążenie do zachowania własnego, odrębnego stylu, nawet jeżeli dla światłych purystów jest to grafomania. Poczekam na wydawnictwo, które to zrozumie. Jeśli do tego wziąć pod uwagę wynagrodzenie autorskie, niższe wielokrotnie od wynagrodzenia tych, którzy tylko tekst obrabiają do druku, może... nigdy.
ŁÓDZKI EMPIK - MANUFAKTURA[06.05.2011.] [09.05.2011]
PETER WEIR I DŁUGI MARSZ[1.04.2011.] [2.04.2011.]
STYCZNIOWY BIWAK MINIMALISTYCZNY[03.03.2011.]
LONG WALK raz jeszcze[22.01.2011.]
SPOTKANIE EXCLUSIVE - LONG WALK CD.[20.12.2010.]
SPOTKANIE EXCLUSIVE - LONG WALK[11.12.2010.]
EXPLORERS FESTIVAL I LONG WALK[17.11.2010.]
PRZYSZEDŁ SMS - LONG WALK[6.11.2010.]
RYBNY WYPAD - CZYLI "IL DOTTORE" SIĘ UCZY[10.09.2010.]
OPOWIEŚĆ WŁÓCZYKIJA[28.08.2010.]
MAŁE MISIE DONOSZĄ[28.01.2010 - 06.04.2010.]
SZYKUJE SIĘ WYPRAWA - LONG WALK[03.04.2010.]
LESZNO... W ZALESIU[6.02.2010.]
NOWY ETAP I... LESZNO[6.02.2010.]
Zapomniane Arnhem[02.11.2009.]
Tropem Drakuli[01.09.2009.]
PAŁKIEWICZ I AMAZONKA[26.04.2009.]
POTRZEBA KONTYNUOWANIA[16.01.2009.]
POTRZEBA PODSUMOWANIA[15.01.2009.]
"SZTUKA PODRÓŻOWANIA" JACKA PAŁKIEWICZA[10.01.2009.]
DOSTALIŚMY EMAILA, A NAWET DWA[29.05.2009.]
LA PRIMAVERA I POLACY[26.04.2009.]
RESOCJALIZACJA... c.d.''''[23.04.2009.]
RESOCJALIZACJA... c.d.'''[12.04.2009.]
RESOCJALIZACJA... c.d.''[08.03.2009.]
RESOCJALIZACJA... c.d.'[02.03.2009.]
RESOCJALIZACJA RADNYCH ŁODZI DLA SURVIVALU MIASTA...[24.02.2009.]
RADNI MIASTA ŁODZI, RESOCJALIZACJA I SURVIVAL...[24.02.2009.]
SURVIVAL, RESOCJALIZACJA I... RADNI MIASTA ŁODZI[23.02.2009.]
SPRAWA DO D...[30.01.2009.]
COLCA CONDOR 2008 - KOLEJNA RELACJA Z WYPRAWY [11.09.2008.]
SPECYFICZNA RADOŚĆ PRZETRWANIA [06.09.2008.]
PO BIESZCZADOWANIU 2008 [02.09.2008.]
WYWIAD Z ANDRZEJEM MUSZYŃSKIM
kierownikiem wyprawy MINKEBE EXPEDITION 2008[30.08.2008.]
Audycja w TOK FM[23.07.2008.]
U PETKA NA OBOZIE[07.07.2008.]
"HONOR GENERAŁA" [18.06.2008.]
RAJD STULECIA [11.03./12.04.2008.]
BIESZCZADY 2007 [08.10.2007.]
NOWY ROK SZKOLNY[03.09.2007.]
WYDRUKOWANY TEKST DLA NATIONAL GEOGRAPHIC[21.08.2007.]
SURVIVAL - MODUS VIVENDI[10.08.2007.] [11.08.2007.]
GIERTYCHOWE LEKTURY[2.06.2007]
SURVIVALOWE STRATEGIE[20.05.2007.]
ROZMOWA Z DZIEĆMI[12.05.2007.]
PUSTYNNA BURZA 2007[03.05.2007.]
NOWE NADZIEJE I NOWA KSIĄŻKA[07-09.03.2007.]
MÓJ OJCIEC [22.02.2007.]
JAK TU PRZETRWAĆ NARODZIE? [11.02.2007.]
NAD RAWKĄ 2007 [07.02.2007.]
SURVIVALOWY KAMUFLAŻ [26.01.2007.]
A TO TYMCZASEM ZUPEŁNIE NOWIUTKI ROK [22.01.2007.]
CO W KOŃCU Z TYM SURVIVALEM?! [24.11.2006.]
8. EXPLORERS FESTIVAL [12.11.2006.]
KRÓTKO O SURVIVALU [08.10.2006.]
SPOKOJNY WIECZÓR [07.10.2006.]
UROCZYSTOŚCI W ARNHEM I DRIEL [03.10.2006.]
NOWY ROK SZKOLNY [05.09.2006.]
ZATRUCIE GRZYBAMI [04.09.2006.]
DEGENERACJA KONTROLOWANA [23.06.2006.]
PRZETRWANIE PATRIOTYCZNE [21.06.2006.]
WSZELKIE PASKUDZTWA [18.06.2006.]
PROCEDER WĄTPLIWEJ JAKOŚCI [10.06.2006.]
ŚMY SOBIE ZNÓW PODZIAŁALI [05.06.2006.]
TYLEŚMY OSTATNIO PODZIAŁALI [02.06.2006.]
DYKTANDO STANISŁAWA LEMA [27.04.2006.]
RESOCJALIZACJA - W STRONĘ ŚRODOWISKA OTWARTEGO [22.04.2006. / 27.04.2006]
WYPALANIE TRAWY NA WIOSNĘ [19.04.2006.]
DZIECKO W CZARNYCH CHMURACH [18.04.2006. / 20.04.2006]
DZIECKO Z KĄPIELĄ - nawet nie wykąpane... [05.04.2006.]
POGODNA NIEDZIELA [03.04.2006.]
LIST DO MEDIÓW I WŁADZ niektórych [03.04.2006.]
WIOSNA JEST...? [21.03.2006.]
PROROCTWO? [16.03.2006.]
IDZIE NOWE [27.02.2006.] [06.03.2006.] [25.03.2006.]
PRZETRWANIE W SZKOLE [14.03.2006.]
A PO ZIMIE... [21.02.2006.]
ZIMOWE OBOZOWANIE [20.02.2006.]
ZIMA SIĘ NIE SKOŃCZYŁA [12.02.2006.]
NAUKA ZACHOWANIA W SYTUACJACH ZAGROŻENIA [05.02.2006.]
IDEA SURVIVALU [04.02.2006.]
NAUCZYCIELE WALCZĄ O PRZETRWANIE [28.01.2006.]
ZIMOWE ZACHOWANIA [22.01.2006.] [25.01.2006] [29.01.2006.]
ZIMOWE BUTY [22.01.2006.]
WIELKA ORKIESTRA ŚWIĄTECZNEJ POMOCY 2006 [8.01.2006.]
NIE UMIAŁEM SIĘ POHAMOWAĆ... [4.01.2006.]
ZIMA [1.01.2006.]
ZAGADKA RESOCJALIZACJI [22.12.2005.]
ZAGADKA PRZETRWANIA [18.12.2005.]
STRZELCY Z BIAŁOBRZEGÓW [13.12.2005.]
ZIMOWE WĘDRÓWKI [28.11.2005.]
DO PRZODU... GOŃ...! (o rozsądku za kierownicą) [27.10.2005] [30.10.2005.]
DZIECI XXI WIEKU [25.10.2005.]
ACH, JAK NIEPRZYJEMNIE! [25.10.2005.]
WYBORY 2005 [10.10.2005.] [25.10.2005.]
TO TEŻ BYŁO ROK TEMU (o rozsądku za kierownicą) [01.10.2005.]
TREKKING OD KUCHNI DO ŁAZIENKI ORAZ SURVIVAL PRZY DONICZCE [12.9.2005.]
NOWINA Z "WYŻSZEGO SZCZEBLA" [05.9.2005.]
PO OBOZIE W BIESZCZADACH [15.8.2005.] [24.8.2005.]
PO BURZACH [30.7.2005.]
Z WIZYTĄ u Krzysztofa Petka [28.7.2005.]
PRZED WYJAZDEM W BIESZCZADY [16.7.2005.]
W SPRAWIE TERRORYZMU [10.7.2005.]
WYPRAWA [26.6.2005.]
BUNKRY [12.6.2005]
POMOC DLA DVD ORAZ CD [23.5.2005.]
PO MEDIATRAVEL [12.5.2005.]
ZUPEŁNIE NOWE PROPOZYCJE [23.3.2005.] [24.3.2005]
WIOSENNA SELEKCJA (o rozsądku za kierownicą)[4.3.2005.]
WIOSNA IDZIE [21.2.2005.] [1.3.2005] [23.3.2005.]
SURVIVAL NA SYBERII? [14.1.2005.] [18.1.2005] [15.2.2005.]
NOWY ROK 2005 [31.12.2004.]
PO ŚWIĘTACH [28.12.2004.]
POD CHOINKĘ [13.12.2004.] [26.12.2004.]
I NADAL... JEST SURVIVALOWO [26.11.2004.]
ZACZYNA BYĆ SURVIVALOWO [23.11.2004.]
ZIMOWA WYPRAWA - grudzień 2004 [16.12.2004.]
ANKIETA QUASI-SURVIVALOWA [29.10.2004.]
BĘDĄC POD WPŁYWEM... [17.10.2004.]
PO TRANSSYBERII [3.10.2004.]
POWSTANIE WARSZAWSKIE [1.08.2004.]
UNIA, HARCERZE I SIUSIANIE [17.07.2004.]
ARNHEM I GEN. SOSABOWSKI [12.07.2004.]
BEZPIECZEŃSTWO OSOBISTE [17.06.2004.]
SYBERIA Z KOPERSKIM [24.04.200.4]
PASJA [06.04.2004.]
TERRORYZM [10.03.2004.]
SURVIVALOWE WIDZENIE [10.03.2004.][28.11.2005.]
JEREMI PRZYBORA nie żyje [06.03.2004.]
JANUSZ ŻURAKOWSKI nie żyje [10.02.2004.]
MARYLA RODOWICZ - TROCHĘ PLOTKARSKO [05.02.2004.]
OJCOWIE... [04.02.2004.]
"STYL" SURVIVALU, DLA KOGO SURVIVAL - odpowiedź na pytanie Leśnego303 [03.02.2004.]
LITERATURA NAUKOWA CYTUJE... [03.02.2004]
ODWODNIENIE, TRENING, RATOWNICTWO - odpowiedź na pytanie Navaho [29.01.2004.] [11.03.2004.]
WOLA PRZETRWANIA - odpowiedź na pytanie Bogdana [29.01.2004.]
DOROTA TERAKOWSKA NIE ŻYJE [05.01.2004.]
SPOTKANIE Z PAŁKIEWICZEM [01.01.2004.]