[30.01.2009.]
Przyszedł do mnie taki oto mail:
"Wychowywałem się na wsi w otoczeniu lasu i od dziecka pasjonowało mnie nie tylko przetrwanie, ale także komfortowe życie w lesie z użyciem minimalnej ilości zdobyczy cywilizacyjnych. Wzorowałem się na książkach Jacka Londona, czy Jamesa Oliwera Curwooda, jednak książki przedstawiają dość wyidealizowany obraz dalekiej Północy. Na przykład: nie spotkałem się nigdzie z opisem załatwiania czynności fizjologicznych w lesie, przy 50-o stopniowym mrozie. Poza tym nie wyobrażam sobie trapera wyruszającego na wyprawę z rocznym zapasem papieru toaletowego! Również na Pana stronie ani w książkach Raya Mearsa nie spotkałem żadnego rozwiązania tego jakże istotnego problemu;) Zachowanie higieny osobistej jest równie ważne jak utrzymanie stóp w czystości. Dlatego zastanawiam się, jak radzą sobie z tym inni bardziej ode mnie doświadczeni survivalowcy. Osobiście używam zwykle możliwie największych, najmocniejszych i pozbawionych kolców liści jakie znajdę w pobliżu. To jest jednak opcja na lato i jesień. Znam przypadek, kiedy jednego z kolonistów nagła potrzeba dopadła zimą, w świerkowym górskim lesie. Nikt nie miał nawet chusteczek, więc za papier toaletowy posłużyły świerkowe gałązki. Nietrudno się domyślić, że nie było to zbyt przyjemne;) Czy istnieje jakaś alternatywa dla dołączenia papieru toaletowego do przedmiotów "absolutnie niezbędnych" tuż obok noża? Czy istnieją jakieś nietypowe źródła naturalnego "papieru toaletowego" dostępne o każdej porze roku?"
Odpowiedziałem tak:
"Ha! Problem fantastyczny do rozważań... Rzecz jasna nasze ograniczenia związane z higieną osobistą powiązane są z nawykami dnia codziennego, a zatem ze standardami czystości osobistej. Są ludzie, którzy godzą się z tym, że idą spać bez wieczornej toalety, ale mają sumienie również nieczyste i cierpią z tego powodu. Są tacy, którzy potrafią się nie myć przez tydzień i nie myślą o tym (po powrocie z gór stają się znów czyściochami).
Sprawa podcierania jest nieco innego rodzaju. Nie stanowi jednak problemu ogromnego. Najprostszym sposobem (w każdej temperaturze, a w warunkach dzikości) używać wystruganej łopatki (bez zadziorów) do usunięcia resztek odchodów. Potem należy użyć noszonej przy sobie szmatki (można ją zwilżyć wodą lub śniegiem - roztapiając go za pazuchą w woreczku ze szmatką). Po zabiegu przyrządy chowa się do woreczka (otarłszy wcześniej łopatkę o ziemię, trawę bądź śnieg) i płucze przy pierwszej okazji (szmatkę, po uprzednim wypłukaniu, można spokojnie zagotować czy przegrzać przy ognisku co jakiś czas).
Dodam, że bywają okoliczności, które "mogą nie dać" się podetrzeć (muszę się szybko ewakuować dla ratowania wolności, zdrowia, życia) - nie ma wówczas "zmiłuj"...
Na moich stacjonarnych obozach istnieje zwyczaj, że zanim zostanie zrobiona latryna, każdy odchodzi do swego stałego, wybranego zakątka. Przed wypróżnieniem robi się niewielkie zagłębienie w ziemi, które potem się przysypuje. Z braku możliwości kopania przykrywa miejsce defekacji liśćmi, korą lub kamykami i na to kładzie jakieś grube gałęzie. Zniechęcają one zazwyczaj inne osoby do działania w takim miejscu. Zresztą uczymy się znajdować wzrokiem takie punkty w przestrzeni, które raczej nie staną się "wypromowaną ścieżką"."