[15.08.2005] [24.08.2005]
Znów materia nieożywiona udowodniła, że nie ulega władzy ludzkiego ducha. Nasze plany, że w 'Notatniku', w miarę regularnie, będzie się pojawiać sprawozdanie z bieszczadzkiego obozu okraszone fotografiami - nie powiodły się. Jak to się stało na Rajdzie TRANSSYBERIA: zabrakło medium przenoszącego dane z komputera na serwer... Tym razem zablokował się telefon komórkowy. Po przypadkowej serii "szturchańców" w klawiaturę zaprzestał przyjmować PIN, zażądał PUK, ten zaś pozostał w domu w postaci zapisu na kartce, leżącej nie wiadomo gdzie. Mam nadzieję, że wszyscy rozumieją o co chodzi. W każdym razie o regularnych korespondencjach nie było mowy.
Zamysł dowiezienia samochodem wszystkich obozowiczów samochodem ponad 8 kilometrów na miejsce obozowania, a potem wędrówka około 10 minut, i cały czas z zawiązanymi oczami – miał prowadzić do nowego sposobu patrzenia na sytuację orientowania się w przestrzeni. W życiu zawsze wiemy gdzie jesteśmy, jaką drogą doszliśmy, gdzie będziemy, gdy skręcimy w lewo... Tymczasem znalezienie się w bezludnej kniei (jeśli nie liczyć przechodzących raz dziennie w pobliżu nas pracowników leśnych – lecz to było dopiero do odkrycia) stawiało wszystkich nowicjuszy w sytuacji całkowitego braku wiedzy o miejscu pobytu. Teraz miała zacząć się przygoda! Ale nie zaczęła się, choć wstęp bardzo się podobał.
Pierwszym problemem stała się pogoda. Dla doświadczonych survivalowców – żaden problem. Tymczasem na obozie niektórzy z nas... jeszcze nigdy nie nocowali w lesie. W związku z tym postawiliśmy na zorganizowanie w szybkim tempie obozowiska (pierwotnie było w planach samodzielne zbudowanie sobie szałasów i dopiero potem rozpoznanie terenu). W tych warunkach trzeba mówić o pojawieniu się innego problemu - nastrój tajemniczości prysł, atmosfera zagubienia odpłynęła i nikt nie potrafił wejść w odpowiedni klimat. A to z pewnością było potrzebne. Szkoda. Ale tematu nie odpuszczamy i powtórzymy go następnym razem!
Od pierwszego momentu obowiązywała jedna zasada: ponieważ uczestnicy "zostali porwani" i nie wiedzą dokąd zostali wywiezieni – poprawa warunków przetrwaniowych zależy od zmian ubogiego jadłospisu oraz znalezienia drogi ucieczki. Póki zatem uczestnicy obozu nie odszukają źródła pokarmu (sklep w odległości ok. 6 km), będą jedli tylko chleb z dżemem i to jedynie tak długo, póki starczy zapasów. Ten warunek, podobnie jak znalezienie drogi ucieczki, wymagał dobrej penetracji terenu. Mapa nic nie dawała, skoro nikt nie wiedział gdzie się znajduje. Do GPS nie było dostępu (dopiero później). Pozostawało żmudne poznawanie okolic i posługiwanie się naturalnymi metodami wychodzenia z gór i terenu nieznanego.
Pisze MARTA:
Dla każdej zwyczajnej nastolatki, więc dla mnie również, wyjazd na obóz survivalowy to wielkie wyzwanie. Jeszcze w chwili, gdy wsiadałam do auta nie byłam pewna, czy postępuję słusznie. Już pierwszej nocy zaskoczyła nas burza. Sama, w malutkim namiociku, nie potrafiłam czuć się bezpiecznie. Przerażona wpatrywałam się w ścianki, które co chwilę rozświetlały błyskawice. Grzmoty rozlegały się tuż nade mną, drżała ziemia. Takie piekło trwało około godziny. (Łomotało tuż nad naszymi głowami a myśmy spali w namiocikach jednopowłokowych; współczułem Marcie, bo spała sama samiutka, ale wiedziałem, że zainteresowanie się nią, zadanie pytania o to jak się czuje, mogłoby zerwać tamę samoopanowania i pobudzić panikę, zatem milczałem - dop. mój, Krisek) Kiedy zaczęło się przejaśniać i zrozumiałam, że najgorsze minęło, poczułam ogromną ulgę. Pokonałam największą przeszkodę – własny strach. Wczesnym rankiem, wydostawszy się z namiotu, musiałam założyć – dotąd dla mnie obce – trapery. Z pierwszym poszło dość łatwo. Niestety, wciągając drugiego, poślizgnęłam się i upadłam. Pewna część mojego ciała znalazła się w błocie. I nie była to ręka... Wszystkim poprawił się humor. Wszystkim poza mną. Zaczęłam rozpaczliwie szukać chusteczek, co już kilka dni później nie przyszłoby mi na myśl...
Pisze MARTA:
Kolejnym etapem okazały się zajęcia typowo traperskie podczas rozbijania właściwego obozowiska, jak choćby przygotowanie miejsca na ognisko, wybudowanie "łazienki" czy też wykopanie latryny. Żadnej z tych czynności nigdy przedtem nie robiłam, więc zaczynałam od pomagania innym w drobnych, stosunkowo lekkich pracach, abym mogła powoli wchodzić w klimat "niecywilizowanego" świata. Już następnego dnia całkiem poważnie zabrałam się za kopanie lodówki.
Mieliśmy nie lada satysfakcję z naszych urządzeń zbudowanych dla ułatwiania życia. Choć wiedzieliśmy, że SANEPID nie przyjedzie do nas jak do harcerzy (a to z przyjemnością harcerzom robi!), to łazienka i latryna okazały się całkiem niezłe, podobnie jak schodki na stromym zboczu, które wiodły do naszej łazienki. Głównym architektem tych cudów był Michał.
Daję słowo, że Adaś na zdjęciu wyżej nie powinien się kojarzyć z tym, co jest widoczne... Akurat Adaś (niech żyje Gdańsk!) okazał się na naszym obozie super-kumplem-survivalowcem. A obiad trzeba było sobie wydmuchać i każdego to spotkało. A drewno było mokre tego lata, oj mokre...
Pisze MARTA:
Początkowo wiele spraw mi przeszkadzało. Nie mogłam pogodzić się z wieczną wilgocią i brakiem ciepłej wody. Jednak dzięki wspaniałym ludziom, którzy byli ze mną w Bieszczadach, odkryłam nową rzeczywistość. O odkrycie sklepu zadbałam już sama... Mimo że żywność kupowaliśmy, i tak z jedzeniem był pewien problem. Przynajmniej dla mnie. Nigdy wcześniej nie gotowałam obiadu na ognisku i nawet nie miałam możliwości zaobserwować, jak to się robi, bo dostałam pierwszy dyżur w kuchni. Bez wątpienia nie był to udany debiut. Dobrze przyprawione pulpety ze słoika zawsze pozostaną pulpetami ze słoika, a rozgotowany makaron nie należy do smakowitych potraw. Później szło nam już lepiej. Jedliśmy kaszę z konserwą turystyczną, kluski z koncentratem pomidorowym, a i te same pulpety z ryżem można uznać za w miarę znośne. Ale ciągłe opady już takie znośne nie były.
Warowanie w pobliżu gara najmniej nudziło Psa, ale i pozostali jakoś sobie radzili. Była okazja, by pogadać sobie o byle czym, albo zrobić sobie z drewna łyżkę. Tajemnicą dobrych obiadów był spory zestaw rozmaitych ziół, które sprawiały, że takie sobie jedzenie stawało się niemal wykwintne. Zresztą mieliśmy skojarzenia z "potrawką z królika" jaką zrobił Sam dla Froda, a co Smeagol uznał za psucie jedzenia (ale to było w książce, nie w filmie – film dokonał wielu skrótów i nie oddał pewnych nastrojów, w każdym razie nie czuliśmy ziołowych woni z ekranu, a z książki... tak!)
Nasz Jesion. Stał się już legendą. Od wielu lat obozujemy koło jego korzeni i miejsce to znają tylko nasi zaufani goście, leśnicy i "miejscowi". Każdego roku mamy zgodę Nadleśniczego na biwakowanie tutaj, a w tym roku dostaliśmy też glejt na poruszanie się samochodem terenowym po całym nadleśnictwie wetlińskim. W bezludziu żyje nam się cudownie (ostatnio kręcą się w pobliżu drzewiarze). Choć bywają tu wilki i mieliśmy kiedyś za sąsiada niedźwiedzia – czujemy się bezpiecznie. Może to Jesion czuwa?
Jesion przytula nas zawsze, gdy na niego wchodzimy. Przygotowuje do tego Adam-Samurai. On zna to drzewo najlepiej. Przesiedział wśród jego konarów dużo więcej godzin, niż ktokolwiek z nas. Podejrzewamy, że Jesion uważa go za swego syna...
Pisze MARTA:
Przekonaliśmy się, że w lesie nawet zwykły deszcz, w domu nie sprawiający większych problemów, może pokrzyżować plany. Zwłaszcza, gdy pada kilka dni pod rząd. Z powodu nieustającej ulewy przenieśliśmy się do schroniska, zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Ubłoceni, więc szczęśliwi, dotarliśmy na miejsce. Mieliśmy jednak nadzieję, że nie zagościmy tam długo. Monotonia szybko zaczęła dawać nam się we znaki. Tak kreatywni w lesie, w cywilizacji nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. Z nudów zaczęliśmy grać w karty, ale dopiero po paru dłuższych minutach i udoskonaleniach zasad przynosiło to naprawdę dobrą zabawę. Niektórym to słodkie nieróbstwo się spodobało – podany obiad, zrobiona herbatka – życie jak w raju. Wymyśliliśmy jeszcze kilka oryginalnych zajęć, które nie przynosiły zbyt wiele pożytku za to mnóstwo radości. Tak spędziliśmy cały dzionek i pojawił się problem miejsca noclegu. Tęskniliśmy za naszym obozowiskiem, ale ciężko by było pogodzić się z perspektywą spędzenia nocy w malutkich, mokrych namiocikach. Chociaż nikt tego głośno nie powiedział, nie chcieliśmy wracać. I tak też postanowiono – na noc zostajemy w schronisku.
Następnego dnia pogoda pozwoliła na wybranie się do rezerwatu "Sine Wiry". Nie była to survivalowa wyprawa, o jakiej marzyliśmy, ale dłuższy spacer, piękne widoki i, co najważniejsze, pobyt blisko przyrody wszystkim poprawiły nastrój.
Po powrocie do obozowiska rozpoczęło się "szacowanie strat", które wypadło nadspodziewanie korzystnie. W namiotach nie zastaliśmy potopu, a i reszta "gospodarstwa" jakoś się trzymała. Tylko wcześniej wykopana lodówka pływała...
Pisze MARTA:
Podczas obozu odwiedziła nas koleżanka - Klaudia. Pomogła mi ona rozpalić moje pierwsze ognisko. Wypróbowałyśmy chyba wszystkie konstrukcje, ale dopiero dzięki totalnej improwizacji udało się zagotować wodę. A taki właśnie cel został nam postawiony. Co prawda zajęło nam to ok. 2 godz. lecz i tak byłyśmy bardzo dumne. Ciekawe przeżycie stanowiło również wędrowanie "na dziko" w poszukiwaniu starego szałasu, z dala od ścieżek i drogowskazów. Co prawda zamiast szałasu odnaleźliśmy jedynie ruinę, lecz nawet to nie popsuło naszych humorów. Szczęśliwi, choć zmęczeni, dotarliśmy do bazy.
Pisze MARTA:
Następną atrakcją był most linowy zawieszony ok. 10 m nad ziemią! Aby się tam dostać należało jeszcze zmierzyć się z drzewem, które stanowiło jedyną drogę na górę. Powrót oznaczał zjazd na "ósemce" po linie przywiązanej do innego drzewa. Oczywiście cała akcja była całkowicie bezpieczna, gdyż ciągle nas asekurowano. Z ziemi nie wyglądało to nawet tak źle. Niestety, lęk wysokości skutecznie potęgował obawy przed próbą pokonania tego osobliwego "toru przeszkód". Zwłaszcza na samej górze, przy podmuchach wiatru powodujących kołysanie się mostu.
Pisze MARTA:
Już następnego dnia rozwiesiliśmy liny nad rzeką. Najtrudniejszą część stanowiło puszczenie mostu, który był pierwszym odcinkiem trasy, a później... Po prostu się jechało. Bardzo wiele emocji wzbudzała "meta", gdyż gwałtowne zatrzymanie się powodowało kąpiel i ogólną radość pozostałych obozowiczów oraz turystów. Potem pozostawało już tylko wciągnąć delikwenta z powrotem do miejsca startu i zabawa zaczynała się na nowo...
Niestety, wszystko, co dobre, szybko się kończy i nastał dzień, którego każdy z nas się obawiał. Trzeba było pakować plecaki i uprzątnąć rzeczy. Z bólem serca opuszczaliśmy obóz. Nie mogliśmy uwierzyć, że już schodzimy z gór, by znów żyć w tamtym dziwnym świecie.
Wszyscy potwierdzili jedną rzecz: na zdjęciach absolutnie nie da się zobaczyć ani odczuć tego, co myśmy widzieli i czuli w czasie jazdy rozbabraną przez leśne maszyny drogą.
Pisze MARTA:
Na zakończenie obozu udaliśmy się do gospodarstwa agroturystycznego. Jednak nie zamierzaliśmy przenosić się do budynku i ostatniej nocy spaliśmy w namiotach, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić, a nawet je polubić. Rankiem powędrowaliśmy, dosłownie, DO pobliskiego potoku. Idąc w stronę źródeł coraz mocniej uświadamialiśmy sobie, jak bardzo się ze sobą zżyliśmy.
Tutaj, jak w kwarantannie, na nowo stykaliśmy się ze światem cywilizacji. Nie da się ukryć, że miało to swoje dobre strony - na przykład kuchnia pani Jadzi Wethacz
W tym roku Adam-Samurai oraz Jony-Jony – moi wcześniejsi obozowicze – po raz pierwszy pełnili rolę samodzielnych instruktorów. Szkolili się zresztą nie tylko na moich obozach (a byli ok. 5 razy, co roku), ale i przez cały rok szkolny, na przykład przy prowadzeniu Koła Survivalowego w 15 Gimnazjum w Łodzi. Usłyszałem od nich już w czasie obozu słowa: "Teraz wiemy, co miałeś z nami, ile musiałeś się męczyć".
Sprzęt nawalił. Pogoda nam nie dopisała. Ale ludzki duch pokazał klasę...