[26.04.2009.]
Wyjechałem sobie na rowerową przejażdżkę. Wiosna... ciepły weekend... wolny czas... żona też w nastroju... Jedziemy.
Zaraz po wjeździe na tereny okołoleśne zobaczyłem wypoczywających Polaków. "Polonez' z otwartymi drzwiami, mężczyzna siedzi na miejscu kierowcy i słucha swoje ulubione kasety, kobieta oparta o pień brzozy, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni, zapewne widziała siebie w tym miejscu w roku 1964... Obok druga, podobna grupa, za krzewami trzecia, a dalej majaczą inne nieruchome sylwetki - jakby ten sam malarz malował. Dookoła masa śmieci: plastikowe torby i butelki, potłuczone szkło, jakieś pokruszone cegły. Pomyślałem sobie, jak muszą wyglądać mieszkania tych ludzi, skoro to miejsce uznali za piękne i w sam raz do rekreacji.
A tuż obok - ściana lasu. Największy las miejski w Europie, czyli łódzki Las Łagiewnicki na szczęście całkiem czysty - leśnicy działają sprawnie. Dopiero koło Arturówka, gdzie koło stawów na Bzurze gromadzą się ludzie... dookoła resztki biesiadowania. Brrr...
Najciekawszym studium było jednak obserwowanie spotkań rowerzystów ze spacerowiczami. Ci pierwsi, jak jakaś nowa generacja gatunku ludzkiego, sprzęgnięci ze swoim sprzętem wyczarowanym wcześniej w najlepszych programach designerskich, z kosmicznie okaskowanymi głowami, skoncentrowani, opanowani, dyskretni - panowali nad rzeczywistością faktycznie.
Piesi spali. Albo byli oczadziali wiosną. Gdy jechałem śmigłym rowerem, a w mojej głowie huczała "La Primavera" Vivaldiego część pierwsza, co chwila miałem muzyczny stop. Trzeba było ominąć pieszych. O ile cykliści stosowali automatycznie reguły drogowe i wszelka mijanka odbywała się bezproblemowo, o tyle piesi... tak to nazwę... głupieli. Jak Aborygeni na widok pierwszej kolei żelaznej.
Ponieważ mój umysł nawykł do spotykania na swej drodze wielu zjawisk niesamowitych i mało logicznych, nauczyłem się reagować spokojnie, bezstresowo. Delikatny hamulczyk, toczę się powolutku, żona sunie za mną jak po linii... Czuję się jak narzędzie precyzyjne. Smakuję fakt, iż nie przewracam się na bok, chociaż jadę ledwo ledwo. Bardzo mi się to podoba. Mam wrażenie, że żona w tym czasie mogłaby zeskoczyć ze swojego roweru, nazrywać nieco zawilca gajowego i pojechać za mną tuż tuż. Tymczasem piesi nie nadążali...
Piesi nie nadążali w sposób bezwzględny. Nie było ważne, czy mnie widzieli, czy nie (bo na przykład zbliżałem się od tyłu) - czas reakcji był ten sam. Nieważne też, czy zauważali mnie w ostatniej chwili, czy też widzieli od dawna. Zawsze oczekiwali, że ulecę wysoko i nie zakłócę im ich snucia się. Zawsze mieli problem, czy iść lewą czy prawą stroną. Zawsze ci z lewej szli na prawą, ci z prawej wpadali na nich, a ja starałem się z całej siły, aby - będąc narzędziem precyzyjnym - nie stać się skalpelem.
U pieszych pojawiały się jednak szczątkowe ślady świadomości. Jako 'szczątkowe' nie miały zbyt dużych możliwości, dlatego najczęściej korzystały z mocno zakorzenionych schematów oraz wytresowanych postaw. Było to szczególnie widoczne u pieszych z dziećmi i psami. Nie będę się nadto rozwodził nad szczególnymi przypadkami, a wierzcie mi proszę, że było wiele - niezwykle barwnych - zachowań. Sprowadzały się one do jednej myśli przewodniej, którą tu streszczę: "A spróbuj tylko musnąć jeden włos z ogona mojego psa!", czemu towarzyszyło uważne przyglądanie się, czy ośmielę się, by to zrobić. To samo odnosiło się do dzieci. Żadnych odruchów samozachowawczych...
Gdzie nie byłem, na całym świecie matki zgarniały swoje dzieci, aby nie doznały nawet przypadkowej szkody. Właściciele psów niepokoili się, że ich pupil może nagle zmienić kierunek swej trasy i wpaść pod koła. Każdy myślał o tym, że może stać się coś niezbyt miłego. Ale u nas, wiosną, można się bardzo łatwo przekonać, że Polak jest gotów sam stracić wiele, ale wtedy przynajmniej wyraźnie wyjdzie na to, że to była wina tego drugiego...