[12.9.2005]
Lubię chodzić. Nie biegać, skakać, itd, zwyczajnie chodzić. Na rozmaite dystanse, od pogodnych "ósemek", przez interesujące "piętnastki", aż do morderczych "sześćdziesiątek" i "setek". Każdy z tych dystansów ma swoją filozofię i styl. "Ósemki" idzie się na luzie, "piętnastki" - stylowo, większe zaś - na maksymalnej koncentracji.
W wakacje chciałem sobie pochodzić po Rudawach Słowackich (trekkingowo) i trochę pobytować po drodze obserwując zwierzynę (w tym siebie). Po obowiązkowych "wakacjach z ZHR-em" miał być tydzień w domu i dalej.
Niestety 3 minuty przed końcem ostatniej gry, ostatniego dnia skręciłem ostatnią lewą nogę.
No i gips. Sensu stricte... jak i nie.
W domu jestem sam. Próbowaliście kiedyś podlewać kwiaty na szafie mając nogę w gipsie?
Albo golić się mając obie ręce zajęte na przemian kulami?
Ja nigdy.
Wniosek jest taki, że survivalem może być samodzielna próba zrobienia zakupów (czas 3 godz.), droga pomiędzy ubikacją a łóżkiem. O karmieniu kota nie wspomnę.
Wiem, że są ludzie którzy mają taki survival codziennie, dożywotnio. Wiem, że są zawodowi "nogołamacze", dla których brak kul oznacza poważną dysfunkcję. Oni mają swoje szczyty i problemy. W żaden sposób świadomość istnienia innych nie pomaga mi gdy przewracam się koło michy kota. Co w żadnym wypadku nie zmniejsza mojego do nich szacunku i podziwu. Ot czasem trzeba złamać nogę, żeby na oczy przejrzeć. Bo nie ma jakiegoś survivalu globalnego, jednego dla wszystkich. Jest tylko suma przeżyć małych i dużych odczuwanych przez małych i dużych. Każdy ze swoich przygód wybiera, co chce i potrafi.
Marcin „Ezechiel” Zaród.
Gdynia-Gdańsk-Przysłup Caryński