Zimny, survivalowy wychów


[Powrót do: Przygody]
Wędrowaliśmy z miejscowości Smerek na Okrąglik. To w Bieszczadach. Trasa oznakowana czerwoną farbą wiodła wierzchem grzbietu i wznosiła się ku granicznemu pasmu, ku południu. Okrąglik jest górą, z której rozpościerają się fantastyczne widoki na wszystkie strony. Ponieważ dzieciaki nigdy nie stały na granicy naszego kraju, ta wyprawa była szczególnie atrakcyjna.
Myśmy szli własną drogą. Jak zwykle mamy wszelkie zgody na "dzikie wędrówki" i od nadleśnictw, i od straży granicznej. Nie musimy się trzymać turystycznych szlaków. Tak po trochu podeszliśmy do naszego celu ćwicząc po drodze posługiwanie się mapą i dżi-pi-esem czyli nawigatorem osobistym (GPS).
Nasze wejście na grzbiet wiodący ku wierzchołkowi już było obarczone pomyłką, która ujawniła się znacznie później i dała się we znaki.
Kiedy weszliśmy nań, wstąpiły w nas nowe siły, byliśmy wszak blisko! Rzeczywiście, osiągnęliśmy nie porośniętą drzewami wypukłość po paru minutach. Od razu zaczęliśmy rozglądać się za miejscem dogodnym dla rozbicia namiotów. Nie da się ukryć, że w poszukiwaniach bardzo przeszkadzały owocujące krzaki malin i czarnych jagód.
Nasz dwutygodniowy już pobyt w Bieszczadach uwidocznił się w chłopięcych działaniach. Namioty zostały rozbite sprawnie i szybko. Teraz można było poszukać źródła, a potem przygotować jakąś kolację. Podjęliśmy ważną decyzję: rano wyruszamy do Roztok Górnych, tam, w schronisku zjemy śniadanie, a więc można zjeść na kolację wszystko co się chce - do schroniska jest tylko godzina drogi, pójdziemy granicą do Przełęczy nad Roztokami i przejścia granicznego, i w dół już tylko parę kroków.
Niektórzy poszli ku źródełku znalezionemu przeze mnie i Mariusza, inni wleźli w gęstwę malin i jagód, a my, czyli "źródlani odkrywcy", ustawiliśmy pierwszy kociołek na ogniu. Zaczęło kropić i chmury wdarły się na szczyt, ogarnęły nas i nasze namioty, nie mówiąc o naszym kociołku. Zadowolenie z tego, że już jesteśmy na szczycie, że już mamy ustawione namioty, że robi się kolacja, nie zepsuło się z powodu byle chmur. I słusznie. Wiejący dość silnie wiatr poprzesuwał to całe bractwo nad nami, wyłoniło się słońce, aż wreszcie rozpostarła się tęcza. Tęcza, naszym zdaniem, rozpostarła się nad Słowacją.
Rano ktoś podszedł do naszego namiotu. Wcześniej obudził mnie terkot silnika. Motocykl na szczycie góry? Ach, to Straż Graniczna! Faktycznie. Funkcjonariusz grzecznie nas powitał, pokazał swoją legitymację służbową i zapytał, czy mamy pozwolenie nocowania w tym miejscu. Kiedym wyjaśnił, że mamy od lat obowiązujące przywileje, które skrupulatnie odnawiamy co roku, pożegnał się równie grzecznie i życzył ładnej pogody. Na płachcie namiotu słychać było bębniący deszcz.
Zarządziłem pospieszną pobudkę i pozłościłem się nieco na tych, którzy moim zdaniem ruszali się niezbyt sprawnie, a i pozostawili plecaki niezabezpieczone przed lejącą się z góry wodą. Śniadania nie jedliśmy, bo i nie było nic do jedzenia, wszak za godzinę mieliśmy być w schronisku. Ruszyliśmy ku niemu grzbietem, wzdłuż granicy państwa.
Wkrótce okazało się, że zimno i wilgotność były dotkliwe na tyle, że nawet krótki czas marszu stawia nas w sytuacji groźby rychłego przemarznięcia. Podzieliliśmy się więc tabliczką czekolady przechowywaną w takim właśnie celu. Marsz szedł nam niesporo. Przyglądałem się chłopcom i widziałem, że stają się coraz milkliwsi, że usta mają zaciśnięte, że twarze zbielałe, a w dodatku nasza podróż coś jakby się przedłużała. Nic dziwnego zresztą, bo wlekliśmy się przeokropnie.
Kiedy minęliśmy kolejne wzniesienie, za którym miała być już na pewno przełęcz wraz z przejściem granicznym, zobaczyliśmy, że znajdujemy się w miejscu jakby "bardziej cywilizowanym". Ujrzeliśmy też odgałęzienie nowego szlaku. Czas naszego marszu nie podobał nam się od dawna, lecz teraz zwątpiłem: miejsce wygląda, owszem, jakby tu w pobliżu była gdzieś strażnica, ale skąd tu szlak? Trzeba użyć GPS.
Kiedym zobaczył parametry wyświetlona na ekranie urządzenia, od razu powiedziałem, że to pomyłka i jeszcze raz trzeba wziąć namiar. Niestety, okazało się, że GPS nie kłamał, poszliśmy w kierunku odwrotnym. Teraz pozostało nam tylko wybrać, czy iść napotkanym szlakiem w stronę Wetliny (ok. 5 godzin marszu), czy wracać na Okrąglik (ok. 2,5 godziny marszu) i jeszcze godzinę do Roztok Górnych, jak zamierzaliśmy.
Wróciliśmy. Było to zdecydowanie bardziej opłacalne jeśli wziąć pod uwagę bilans energetyczny i wysiłkowy naszych organizmów. Aczkolwiek w głowie człowieka powstaje dziwny opór, by nie "robić" drugi raz tej samej drogi. Analiza, sucha i bez emocji, zwyciężyła. Nastąpił odwrót. Po raz któryś podczas tej wyprawy mieliśmy skojarzenie z Tolkienową trylogią: tym razem przypomniał nam się odwrót bohaterów spod szczytu Karadhrasu.
Chłopcy byli sini. Maszerowali naprawdę dzielnie, ale było widać, że słabną w oczach. Zjedliśmy już drugą tabliczkę czekolady, trzecia gdzieś się zawieruszyła. Chyba ją zgubiliśmy, bo już nieraz w tym gronie okazywało się, że nie groziło jej zjedzenie po kryjomu przez nieznanego sprawcę. Mały Kuba męczył się ze swoim plecakiem. Duży Kuba wyglądał na największe chuchro, ale parł do przodu, jakby niczego innego nigdy nie robił. Ja miałem niby nieść w tym roku dużo lżejszy plecak, bo przebyłem niedawno operację, która mnie bardzo osłabiła (traktowałem wyprawę w góry jako rodzaj treningu podwyższającego mą formę), do tej pory odpoczywałem co 100 kroków, a tym razem spiąłem się w obliczu trudów, wziąłem od Małego Kuby jego plecak i niosłem teraz dwa. Potem zmienił mnie Mario, aż wreszcie Kuba odpoczął i przejął swój sprzęt.
Podczas jednego z postojów zobaczyłem, że Jacek wygląda na bardzo zmęczonego. Kiedy przyjrzałem się szczegółom, ujrzałem że ma na sobie jedynie jedną podkoszulkę oraz ortalionową bluzę, która w zamierzeniach była nieprzemakalna i jako właśnie taka była mi przedstawiona podczas selekcji sprzętu i odzieży przed wyjazdem.
Kazałem Jackowi zwlec to z siebie natychmiast, wyjąć z plecaka cokolwiek ma tam jeszcze suchego, sam zaś wyjąłem z bocznej kieszeni plecaka cieniutką kurteczkę, jaką noszę zawsze ze sobą na wszelki wypadek. Mieści się ona w kieszeni spodni, a jest bardziej nieprzemakalna, niż się wydaje. Zmiana odzieży wpłynęła na Jacka ożywczo. Było to widać. Niemniej jednak wszyscy wykazywali objawy zmęczenia, przemarznięcia i zniechęcenia. Bywa to pierwszy krok do załamania się czyjejś odporności psychicznej, a wtedy lawinowo potrafią się załamywać pozostali uczestnicy wyprawy. Trzeba tego uniknąć. Nie wolno pozwolić, by ktoś pierwszy ukazał swą niemoc.
Mimo, że przedłużało to przebywanie na deszczu i w zimnie, zarządziłem dłuższy postój. Dotarliśmy właśnie do Okrąglika i wcale nie dodało nam to animuszu. Wręcz przeciwnie, czuliśmy, że oto zaczynamy wszystko od początku. Tyle, że jesteśmy zmęczeni i mamy już dość tego wszystkiego. Kazałem wyjąć butlę gazową, menażkę, sam wyciągnąłem torebkę glukozy i wydłubałem spośród przypraw pojemniczek z kwaskiem cytrynowym. Wleliśmy do menażki resztę wody jaką mieliśmy i... zaczął się problem z zapaleniem butli. Zapalniczkę miałem suchą, ale niestety palce były nasączone wodą jak gąbka i wystarczyło dotknąć kółka krzesiwka, by zapalniczka nie nadawała się do niczego. Ktoś wyjął drugą zapalniczkę - nie było jak osuszyć palców. Zapałki okazały się mokre. Chroniło się je cały czas, ale właśnie teraz, podczas grzebania w plecaku, gdy z góry się lało, woda dotarła wszędzie.
Wreszcie zdarzył się cud! Ktoś, chyba Mario, znalazł zapałki tekturowe, takie jak reklamówki w hotelu. Chwyciłem mokrą ręką jedną zapałkę i śmiałem się w duchu, że w ogóle to robię. A ona się zapaliła!
Woda z glukozą i kwaskiem stała na ogniu, i... nic. Tyle, że zrobiła się ciepła. Dalej ani-ani. W tym czasie Mario zarządził wyścigi. Nikt nie miał siły ruszać nogami, więc ten cudowny facet zarządził wyścigi zombie. No i te pokraki (zombie oczywiście) ganiały się dookoła menażki stojącej na butli, udającej, że się podgrzewa. Czy wiecie, jak ścigają się zombie? Ja już wiem.
Zimno udowadniało nam, że możemy się zes..., a menażka dalej się już nie podgrzeje. Wypiliśmy więc ożywczy napój i ruszyliśmy ku schronisku. Cały świat się zmienił. Nagle zrobiło się ciepło, nagle wszyscy się rozpaplali, nagle z pieśnią na ustach przeszliśmy w bród spieniony, szalony potok. Nie, nie ściągaliśmy butów. Po co?
A potem było schronisko. I dwa dni suszenia wszystkiego.

I analiza błędu. Jak do tego doszło, że zmyliliśmy drogę?

[ strona główna ] [ NOTATNIK KRISKA ] [ AKTUALNOŚCI... ]
[ FILOZOFIA SURVIVALU ] [ ABC survivalowca ] [ PRZYGODY i RELACJE ] [ ŹRÓDŁA WIEDZY ] [ DYSKUSJE i ODEZWY ] [ RÓŻNOŚCI ]
[ ENGLISH VERSION ]