Zew puszczy


[Powrót do: Przygody]

[05.03.2004]

Siedziało TO we mnie już od dawna, od lat kilku może bardziej świadomie, od dawna na pewno. Myślę, że w pewnej części ludzi TO mieszka także. Z tym, że u niektórych siedzi sobie spokojnie, po cichutku. U innych już takie spokojne nie jest, coś podszeptuje do ucha, nie daje spać, burzy myśli. Każe iść przed siebie, daleko, czasem blisko. Po prostu iść, nie po to aby gdzieś dojść, lecz czerpać przyjemność i zadowolenie z samej drogi, z samego faktu pozostawiania za sobą miejsc i krajobrazów.

Tuż przed wyruszeniem

Kiedyś będąc małym chłopcem poszedłem zimą na wyprawę. Miałem może siedem lat. Przeszedłem ze dwa kilometry do pobliskiego lasu, przez wtedy bardzo wielkie śniegi czasem sięgające mi nawet do pasa. Nie wiem, ile czasu trwał mój marsz, ale to co mi zostało w pamięci to widok lasu pokrytego białą czapą śniegu, i to co najważniejsze: droga, okropnie ciężka. Brnąłem przez ten śnieg nieraz nawet na czworaka żeby tylko nie zapaść się głębiej, żeby się nie dać. Ale jakie było zadowolenie tego dzieciaka, z tego, że się ją pokonało. Gdyby było łatwo przeszedłbym i zapomniał. A nawet dziś po ćwierć wieku mam ją przed oczami, i odczuwam tą satysfakcję, że dałem jej rade, mojej drodze.

Tuż przed wyruszeniem

Najpierw musiałem skompletować przynajmniej podstawowy sprzęt. Za podstawę zimą uważam porządny śpiwór. Wiadomo, że jak człowiek przetelepie się przez całą noc w zimnie, to później już nie ma ochoty na nic. Kupiłem śpiwór syntetyczny pewnej firmy której nazwy nie wymienię, gdzie jest napisane komfort -17, a ekstremum - 30 stopni. Między bajki włożyć takie dane, kiedy w nocy było -8, a ja musiałem rano zwijać się w kłębek żeby nie zmarznąć, a na sobie miałem tez nie mało ubrania. Namiot typu komandos nie najlepiej wypadł zimą, przede wszystkim ze względu na swoją wysokość. Kiedy chuchając wszystko skrapla się na suficie i ścianach. A że śpiworem stykałem się z powłoką namiotu, to i całe moje spanie tez było mokre. Błędem było zabranie gumowego materaca dmuchanego. Pomijając wygodę spania jako jedyną zaletę, to jest on za ciężki, kiedy się liczy każdy kilogram. Jest zimny. Musiałem pod spód podkładać kurtkę, bo ciągnęło chłodem po plecach.

I po latach to wszystko we mnie odżyło. Zbudziło się z długiego snu. Postanowiłem coś z tym zrobić. Do tej pory mniej więcej, co tydzień, dwa, organizowałem sobie takie jednodniowe wypady do lasu. W niedzielę zakładałem moje leśne ubranie i szedłem. Bez względu na pogodę. Szczerze mówiąc, czym gorsza tym lepiej. Latem, zimą penetrowałem różne zakątki okolicznych lasów, jak i bliskiej Puszczy Knyszyńskiej. Z czasem stawało się to dla mnie nie wystarczające. Zacząłem marzyć o czymś dłuższym niż jeden dzień. Już bardziej konkretne plany zrodziły się około trzech lat temu, z tym że praca, a co za tym idzie, brak czasu, nie pozwalały na realizację mojego pomysłu. Wiem, że to moje marzenie o wyprawie przez puszczę jest niczym w porównaniu z podróżami, jakie odbywają ludzie bardziej doświadczeni, podróżnicy, himalaiści. Aż się prosi, aby wspomnieć tu takie nazwiska jak Jacek Pałkiewicz, Marek Kamiński, Jerzy Kukuczka. Ludzie, którzy nie bali się podążać za własnymi marzeniami, aby postawić przed sobą cel a później go zrealizować.

Pokonując pierwszy odcinek drogi

Może samotne przejście przez Puszczę Knyszyńską zimą nie jest czymś wielkim, czy wyjątkowym. Ale przede wszystkim nie stać mnie na wielkie drogie, dalekie wyprawy (co nie znaczy że nie mam takich marzeń), przez pracę brak czasu na wyjazd kilkutygodniowy, czy miesięczny. Lecz to, co dla innych może wydać się błahe, dla mnie jest wyjątkowe i tylko moje. Moje wyzwanie.

Jest jeszcze za wysoki do tego typu namiotu, zbyt mało przestrzeni pozostaje do sufitu. Czapki też dobrze jest mieć dwie. Cieplejszą na noc chłodniejszą do marszu, żeby za bardzo się nie przegrzewać.

Oczywiście bardzo ważne są buty, jeśli nie najważniejsze. Jak człowiek ma sucho i ciepło w nogi to zupełnie inaczej świat wygląda. Co do kamaszy to mi się nie poszczęściło. Nie zdążyłem przed wyprawą kupić nic godnego uwagi, więc przyszło mi iść w poczciwych polskich desantach. Mam na zimę o numer za duże, żeby mogły wejść dwie pary grubych skarpet. Strasznych mrozów nie było, więc można było wytrzymać. Wspomnę tylko, że mają beznadziejnie śliską podeszwę. Przechodząc przez ubity śnieg na drodze musiałem nieźle uważać, aby nie fiknąć koziołka. Dodatkowo miałem na nogach ochraniacze goretexowe. Dobra rzecz, jeśli się chodzi po głębokim śniegu. Nie tak szybko wszystko namaka.

Nadszedł wreszcie ten wyczekany dzień, po oczywiście nie przespanej z przejęcia nocy.

To także podczas pierszego etapu

Ruszyłem z Knyszyna około godziny dziewiątej. Już na samym początku zaczął mnie przytłaczać ciężar plecaka. Po pół godzinnym marszu musiałem się zatrzymać i zacząć zrzucać z siebie zbyt dużo ubrania, i konieczne było odchudzenie plecaka. Na pierwszy ogień poszła butelka z wodą, przecież śniegu dookoła jest pod dostatkiem. Powyjmowałem ciężkie konserwy, jak i ciężkie a nie najpotrzebniejsze inne szpargały. Po takiej kuracji odchudzającej ruszyłem dalej. Choć nadal gniótł mi ramiona ciężar plecaka to już powoli stawał się znośniejszy, i zacząłem się do niego przyzwyczajać.

Właśnie zostawiłem za sobą wieś Kopisk

Za pierwszy etap wyznaczyłem sobie dojście do wsi Kopisk. Na mapie jest pięknie poprowadzony szlak od Knyszyna przez przecinki leśne, do samej wsi. Pomyślałem, że na razie nie będę się zajmował, ani tracił czasu na sprawdzanie kierunków kompasem, skoro mam dobrą mapę. I tu był mój błąd. Nie długo miałem się o tym przekonać. Idąc najpierw lasem starałem się trzymać ścieżek odzwierciedlonych na mapie. Ale po pewnym czasie zaczął mnie zastanawiać, brak znaków w terenie. Jaka była moja radość że w końcu ujrzałem na drzewie oznaczenie szlaku. I podążając za znakami szedłem dalej. Gdy z lasu zaczęły się pojawiać zabudowania byłem pewien, że już doszedłem do Kopiska. Jakie było moje zdziwienie, i nie małe zdenerwowanie gdy przeczytałem na tablicy napis : Poniklica. Myślałem, że mnie krew zaleje ze wściekłości. Wyjąłem inną mapę, a tam, o dziwo, szlak jest poprowadzony zupełnie inaczej. Dwie godziny marszu przez śnieg i zatoczyłem wielkie koło i prawie wróciłem do punktu wyjścia. Złość moja nie miała granic, na niefrasobliwych kartografów, co rysują sobie, co chcą. Ale mówiłem sobie w duchu spokojnie, spokojnie, przecież nie poddasz się przez takie głupstwo. Miałem nauczkę, nie wierzyć mapom, a opierać się bardziej na wskazaniach kompasu. Zmęczony, zawiedziony ruszyłem dalej. Idąc lasem otoczony pięknem przyrody cała złość gdzieś prysła i wrócił spokój. Mogłem dalej podziwiać krajobrazy mojej puszczy. Wypijając powoli zawartość manierki zaczęła przeciekać z pod korka, zmaczając mi tylną część spodni gdzie zaczęło mi się robić dość chłodno. Nie wiem czy to jest wada polskich manierek wojskowych, czy po prostu mojego egzemplarza, że cieknie z pod zakrętki. Ale ma też zaletę nad innymi plastikowymi, że można ją wykorzystać do topienia śniegu na ogniu. Po przejściu przez Kopisk, gdzie mieszkańcy widząc mnie obładowanego jak wielbłąd, patrzyli jakby chcieli spytać: a cóż to za stwór?, ruszyłem dalej kierując się na południowy wschód. Za wsią Zdroik, na mapie znajduje się źródełko i mała rzeczka. Pomyślałem, że się napiję i uzupełnię zapas w manierce. Niestety, latem może coś tam płynie, natomiast zimą nie ma tam nic oprócz zagłębienia w ziemi. Trudno, bez wody ruszyłem dalej, obierając azymut na wieś Rybniki. Tu już nie było żadnych przetartych dróg czy ścieżek. Brnąłem przez górzysty las miejscami prawie po kolana w śniegu. To jest jednak najbardziej wyczerpujące fizycznie gdy nogi grzęzną, a plecak jeszcze przyciska z góry. Pomyślałem, że gdybym musiał całą trasę pokonać w takich warunkach to musiał bym albo zrezygnować, albo pomyśleć o rakietach śnieżnych lub nartach.

Pierwszy nocleg, ale już rankiem

Gdy wreszcie przeciąłem szosę na Augustów, w okolicy wsi Rybniki, chwilę odpocząłem, zjadłem kawałek czekolady , batona i ruszyłem dalej. Gdy znów znalazłem się w lesie, musiałem już powoli zacząć rozglądać się za miejscem na nocleg.

Ważne jest przy wyborze miejsca do spania żeby nie było zbyt blisko jakichkolwiek dróg, aby nie mieć w nocy przypadkowych nie proszonych gości. Miejsce na wzniesieniu jest zawsze trochę cieplejsze, niż w dolince gdzie opada chłodniejsze powietrze. Wiatru nie było więc nie musiałem obawiać się że jakieś drzewo może polec, i zabrać mnie ze sobą na tamten świat. Po wybraniu miejsca należało rozpocząć prace obozowe, takie jak rozbijanie namiotu, dmuchnie materaca, rozpalanie ogniska. Pod namiot podłożyłem naciętych gałęzi jodły, aby izolowały choć trochę od zimnego śniegu. Nad namiotem rozwiesiłem lekką plandekę, w razie opadów śniegu, żeby mi nie przyciskało namiotu do śpiwora.

I tu zaczyna się etap rozpalania ogniska zimą. Każdy, kto choć raz tego próbował to wie jaka to jest rozrywka i zabawa. Przyszło mi nocować w lesie gdzie były tylko sosny i świerki. Szkoda, że nie miałem brzozy z którą jest łatwiej. Wiadomo, że znalezienie suchego opału w zimie graniczy z cudem, ale jakoś trzeba radzić. Ja akurat zabrałem ze sobą podpałkę do grilla, która znacznie ułatwia sprawę. Lecz zanim ogień samodzielnie zacznie się utrzymywać, trzeba się nieźle nagimnastykować. Nie ocenioną przy czynnościach obozowych jest menażka, w której najpierw naprodukowałem wody śnieżnej, a później ugotowałem zupkę z wkładką (kawał kiełbasy).

Pierwszy nocleg. Widać plandekę, którą przykryłem namiot, z obawy przed dużym śniegiem

Nastała więc noc pierwsza. Ognisko pozbawione suchego paliwa zaraz zgasło. Zrobiło się ciemno. Przyszedł czas na przetestowanie latarki. Najlepsza jest latarka na głowę, tak zwana czołówka. Mając wolne ręce jest dużo łatwiej wykonywać wszelkie czynności. Powoli zacząłem zbierać się do spania. Wpakowałem się do śpiwora, i włożyłem tam razem moje mokre buciory. Może nie tyle żeby wyschły, ale aby rano nie były zamrożone i sztywne. Przyznam, że miałem spore obawy przed moją pierwszą samotną nocą w lesie. Rozum stara się funkcjonować racjonalnie, ale wyobraźnia robi swoje. Przede wszystkim strach przed dziką zwierzyną. Wiadomo, dzik czy wilk potrafi swoje, a ty tu człowieku sam jak palec w środku lasu zdany na pastwę natury. Pomyślałem że skoro zwierzaki unikają ognia, a ognisko nie było w stanie palić się całą noc, więc postawiłem przed wejściem zapalony znicz. Może nie tyle pełnił funkcję odstraszającą, co dodawał mi otuchy. Mimo tego i tak w zasadzie przez całą noc nasłuchiwałem odgłosów dochodzących z każdej strony namiotu. Dopełnił jeszcze atmosfery kłusownik, który nie opodal oddał dwa strzały, że aż mało mnie nie wyrwało z namiotu, a serce uciekło aż do plecaka. Może po dwóch godzinach gdy emocje opadły zaczęły się nawoływania saren. Gdybym nie wiedział, że to one to bym pomyślał że to psy szczekają. Odgłos jest zbliżony. Jednak to już nie robiło na mnie wrażenia. Wiadomo, cóż takie sarniątko może mi zrobić. A noc długa jest. Nachodzą człowieka różne myśli. Do głowy przychodzi wszystko oprócz snu. Jedyne co przyszło to chęć, może nie chęć, ale mus wypróżnienia się z płynów. I tu dylemat, czy trzymać tak do rana, czy wstać i wyjść na mróz. Tak walcząc z sobą żałowałem, że nie mam w namiocie żadnej zbędnej butelki. Trudno, przegrałem, wstałem i ekspresem wyskoczyłem no dwór. Przyjemnie nie było, ale trudno się mówi, gdy natura wzywa. Tak oto mijała ta noc. Mimo zmęczenia przeleżałem tak do rana. Kiedy słońce już nieśmiało zaczynało rozświetlać niebo, pomyślałem że dość tego, czas się zbierać.

Pierwszy nocleg. Widać plandekę, którą przykryłem namiot, z obawy przed dużym śniegiem

Ciężko po nie przespanej nocy wstać i ruszyć w dalszą drogę. Cos tam połknąłem na szybkiego. I zacząłem się zwijać. Namiot mokry zamarzł, podobnie jak śpiwór. Ale jakoś to upakowałem i ruszyłem w dalszą drogę, tym bardziej że dzień zapowiadał się bardzo ładnie, słonecznie, chociaż mroźnie. Ale w ciągu dnia, jeśli jest mroźniej tym lepiej. Człowiek tak się nie poci w marszu.

Chciałem tego dnia nadrobić trochę z tego czasu co straciłem wczoraj. Chciałem, to dobrze powiedziane, bo znów zaczęła się jazda z niedokładnymi mapami. Miałem w miarę drogami leśnymi dojść do torów kolejowych, na wysokości przystanku Czarny Blok, i stamtąd przecinką leśną dojść do szosy białostockiej. Nie chcąc przebijać się przez śniegi wybrałem dróżkę, która w rzeczywistości zaprowadziła mnie około dwa kilometry od obranego celu. Znów musiałem nadłożyć drogi. Tymczasem borem, lasem, dotarłem do Złotej Wsi. Pogoda była piękna, słoneczna. Mróz musiał w zacisznych miejscach ustąpić pola odwilży. I gdy tak szedłem, nie mając już nic w manierce, patrzyłem na kapiącą wodę z dachów, wyciekającą z rynien, to naprawdę ciężko jest opisać te uczucie, które mnie wtedy dopadło. Nagła suchość w gardle, i jedyna myśl: wody, wody! Jednak opanowałem swe żądze, i ruszyłem dalej w poszukiwaniu rzeczki. Po napełnieniu manierki, przecięciu szosy, skierowałem się na Studzianki. Miejsce godne uwagi, ze względu na roztaczający się krajobraz z góry, przez którą się przechodzi.

Pierwszy nocleg. Po zdjęciu plandeki

Powoli jednak zaczynało dawać się we znaki zmęczenie i nie przespana noc. Mijając kolejną wieś poczyniłem ciekawe spostrzeżenie. Szła mała dziewczynka, sobie ze szkoły do domu, z tornisterkiem. Nie śpieszyła się, ja szedłem drugą stroną drogi, i o dziwo nie mogłem jej dogonić ani wyprzedzić. Już mi nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Ból i zakwasy robiły swoje. Ale jeszcze długa droga przede mną. Gdy znów zanurzyłem się w lesie, pomimo że nie odpoczywałem znużenie zaczęło gdzieś powoli uciekać. To chyba puszcza tak na mnie działa. Znów rzeczka, trzeba uzupełnić zapas. Tym razem jednak postanowiłem trochę odkazić tą wodę, i wpuściłem na manierkę dwie krople jodyny. Po godzinie można spokojnie pić, chodź zapach przypomina jakby się było w szpitalu. Teraz miałem przed sobą już tylko puszczańskie krajobrazy, przechodząc przez rezerwat Krzemienne Góry. Zmęczenie i ból nóg jednak szybko powróciło wraz z powoli zapadającym zmrokiem. Widząc nie opodal szkółkę leśną, naszła mnie myśl: po co znów mam kolejną noc nadstawiać uszu w obawie przed wilkiem, lub innym dzikiem, skoro mogę rozbić namiot w ogrodzonej szkółce. Jak pomyślałem tak i zrobiłem. Przyznam, że uważałem jak mogłem aby nie zniszczyć żadnego drzewka, idąc jak i rozkładając się. Nie jest to może sposób zgodny z ideą survivalu, ale naprawdę potrzebowałem choć chwili snu. Tym razem już bez ogniska, wpakowałem się do mokrego namiotu, no i do nie najsuchszego śpiwora. Nie jest to na pewno najprzyjemniejsze uczucie, gdy wokół panuje wilgoć, a na zewnątrz mróz. Próbowałem się zdrzemnąć, i na chwilę mi się chyba udało, ale i tak przez większość nocy nachodziły mnie różne dziwne myśli.

Pierwszy nocleg. Po zdjęciu plandeki

Tym razem musiałem zebrać się dużo wcześniej, gdyż w planie miałem tego dnia pokonanie całej trasy,do końca. Wyruszyłem jeszcze przed wschodem słońca, i gdy doszedłem do rozstajów leśnych dróg, żałowałem, że jeszcze jest ciemno. Nie ze względu, że zgubiłem drogę, ale na to co tu zastałem. Jedna droga idzie na wieś Konne, a druga, na Surażkowo. Otóż stoi tam wielki piękny dąb, pomnik przyrody, a wokół niego piękne rzeźby w drewnie. Są duże, i jest ich tam nie mało. Już nie pamiętam czyjego są autorstwa, ale w środku puszczy robią naprawdę niesamowite wrażenie.

Dalej miałem dylemat, czy się kierować prosto, obierając azymut na Lipowy Most, czyli przedzierać się przez śniegi, i rezerwat Bagno w Borkach, czy to wszystko ominąć. Zależało mi na czasie, a wchodząc na bagna istniało duże prawdopodobieństwo, że zamiast przyśpieszyć, mogę dużo czasu stracić. Wybrałem jednak ten drugi wariant. Tym bardziej, że musiałem iść aż do mostu, żeby przeprawić się przez Sokołdę. Idąc byłem nie raz obszczekiwany przez okoliczne psy, więc myślałem, że tym razem będzie tak samo, widząc biegnącego w moim kierunku kudłatego czworonoga. Ale było inaczej, podbiegł do mnie, obwąchał, pomerdał ogonem i ruszył razem ze mną w dalszą drogę. Takim to sposobem zyskałem kompana mojej dalszej wędrówki. Gdy tak podążaliśmy przed siebie, słońce leniwie zaczęło przeciągać się za lasem, wypuszczając swoje pierwsze promienie.

Pierwszy nocleg. Po zdjęciu plandeki

Nastał dzień trzeci. Gdy tak szliśmy, (zawsze to lepiej brzmi niż: szedłem z psem), więc gdy tak szliśmy, przyszła pora na małe, co nieco. Tym bardziej, że trafił nam się strumyczek z którego można było się napić. Dałem psiakowi kawał kiełbasy, sam zadowalając się batonem. Musiałem na kompasie obrać kierunek na Lipowy Most, żeby znów nie błądzić po leśnych ścieżynkach. Przedzieraliśmy się grzęznąc w śniegu. Psisko, wiernie przy mnie, nie zostawiało mnie nawet na chwilę. Zacząłem się nawet martwić, że później nie znajdzie drogi do domu, próbowałem krzyknąć na niego aby zawrócił, ale na nic to było. Tymczasem z lasu wyłoniła się wieś. We wsi, mały zabawił się z innymi psami i tyle go widziałem. Szkoda, było raźniej iść, było z kim "porozmawiać", ale z drugiej strony dobrze, ma jeszcze szansę znaleźć drogę do domu. Stąd już prowadziła tak zwana " tryba", czyli leśna przecinka, aż w okolice wsi Szaciły. Bardzo długi odcinek, ale przynajmniej prosty, bez kluczenia po lesie. Wydawał się najprostszy, a okazał się najcięższy, ze względu na swoją długość, ilość śniegu, jak narastający coraz bardziej ból pod lewym kolanem. Idąc jedynie podtrzymywało mnie na duchu, że już niedługo koniec, że jeszcze kawałek, jeszcze jeden, i skończy się mój wysiłek. Wizja kolejnej nocy w mokrym śpiworze nie za bardzo mi się uśmiechała. Do tego te kolano. Po każdym postoju, gdy musiałem ruszyć dalej, następowały okrutne chwile, gdy musiałem za każdym krokiem walczyć z bólem. Ale po trochu, po trochu i tak do następnego postoju.

Drugi nocleg

Bywały momenty żeby wejść pod niewielką górkę musiałem używać kija jako laski do podpierania się, by z tego wysiłku nie walnąć się na ziemię z całym przecież nie lekkim ekwipunkiem.

Gdy w końcu dowlokłem się do słupka, który wskazywał że to już ostatni leśny kwadrat, wiedziałem że nadszedł ostatni etap mojego marszu. Teraz musiałem jeszcze przez bagienne zarośla, aby dojść do pól, za którymi prowadziła już droga do wsi. Pomimo nie wielkiej odległości, musiałem włożyć maksimum wysiłku aby wygrać z bólem. Wreszcie widząc pierwsze chaty, serce zaczęło mi bić szybciej, i przestałem już zwracać uwagę na moją nogę. Koniec śniegów, zarośli, gór. Przede mną była, bowiem już prosta droga do Szacił, przez Sanniki, do Kruszynian. Pomimo że miałem przed sobą jeszcze pięć kilometrów, ale przekuśtykałem je już w zupełnie innym nastroju. Już się ściemniało, kiedy przeczytałem na tablicy napis Kruszyniany. Wygrałem, dopiąłem swego. Pomimo okropnego zmęczenia, strasznego bólu kolana, czułem się jak dziecko, gdy dostanie nowa zabawkę. Ogromna radość, choć prawie przez łzy. Łzy cierpienia, ale i szczęścia. Ze się nie dałem, że puszcza mnie nie pokonała, że to ja zwyciężyłem i odbyłem moją małą- wielką wyprawę, do końca. Choć czasem nachodziły mnie myśli, by może zrezygnować, dać sobie spokój z tym wszystkim. Miałem przecież przy sobie telefon, mogłem zadzwonić w każdej chwili. Ale nie, nie mogłem tego zrobić. Nie mógłbym sobie później darować, że tak łatwo się poddałem. Ale wcześniej czy później i tak bym swego dopiął.

Wschodziło słońce gdy spotkałem psiaka

Teraz, gdy już kilka dni minęło, siedząc sobie w ciepłym domu, noga powoli dochodzi do siebie, myślę sobie że warto było, naprawdę. Włożyć nie mały wysiłek w osiągnięcie celu, który przed sobą postawiłem. Celu, który był moim marzeniem. Nie małym, nie dużym, ale moim. Moim własnym. I z tego miejsca, jeśli mógłbym coś komuś radzić, to przede wszystkim przed podobną wyprawą potrzebne jest przygotowanie kondycji, aby uniknąć podobnej kontuzji jak moja. Zimą ważny jest naprawdę dobry sprzęt, bez którego latem jesteśmy w stanie się obejść, ale w czasie mrozu naprawdę nie ma żartów. I buty, buty, i jeszcze raz buty. Wygodne, rozchodzone, ciepłe. Żeby nie ocierały nóg, i nie były w trakcie marszu przekleństwem.

I na koniec najważniejsze: nie bójcie się marzyć. Nie bójcie się realizować swoich marzeń. Nie ma nic piękniejszego na tym świecie, niż urzeczywistnianie własnego, choćby najmniejszego marzenia!


[ strona główna ] [ NOTATNIK KRISKA ] [ AKTUALNOŚCI... ]
[ FILOZOFIA SURVIVALU ] [ ABC survivalowca ] [ PRZYGODY i RELACJE ] [ ŹRÓDŁA WIEDZY ] [ DYSKUSJE i ODEZWY ] [ RÓŻNOŚCI ]
[ ENGLISH VERSION ]