[25.07.2005] [03.09.2005]
Zupełnie jak poprzednim razem (patrz obóz 2005 r.) coś musiało nawalić. Ale w moim życiu już tak jakoś jest, że im więcej przeciwności i trudów na początku, tym więcej radości i szczęścia później.
Tuż przed wyjazdem walnęło jak z armaty: Adam-Samurai oznajmił, że nie jedzie. Wydawać by się mogło, że jeden człowiek mniej, jeden więcej... Samurai był kluczowym elementem planu. Nie jedna firma padła, gdyż zabrakło jednego człowieka. W naszym przypadku odpadał jeden środek transportu (mieliśmy jechać wszyscy, tj. 13 osób, dwoma samochodami). Drastycznie zmniejszały się możliwości działalności linowej, gdyż Samurai od lat zajmował się właśnie tą działką i nie miał dobrego zastępcy. Odpadał też bardzo lubiany towarzysz podróży. Z niewiadomego właściwie powodu. Chyba nie chciał być Trzynastym...
Rzecz jasna, że puszę teraz zarozumiale, gdyż poradziłem sobie sam jeden. Jednocześnie puszyć się mogą uczestnicy, bo sprawdzili się w tych warunkach na 6-tkę. I w sumie też sobie poradzili ze mną...
Kiedy już zebraliśmy się nad rzeczką w okolicach Komańczy (część z nas dojechała pociągiem), po krótkiej odprawie rozpoczęła się przeprawa przez górskie pasmo do Duszatyna. Ponieważ dla wszystkich był to pierwszy dzień w górach, zatem dla dobrej aklimatyzacji wędrówka odbyła się bez obciążenia plecakami, na stosunkowo krótkiej, choć mocno zarośniętej trasie. Na końcu czekałem ja, z całym bagażem, który zwiozłem LandRoverem.
Rano wszystko parowało. Wszyscy podnieśli się ze swoich legowisk - spaliśmy bez namiotów. Pies był cały w rosie... Szybko zjedzone śniadanie i gotowość do wymarszu. Tym razem miała to być typowa trasa wytyczona przez szlak turystyczny - jakże rzadko korzystaliśmy z tej formy! - prowadząca przez szczyt Chryszczatej do Cisnej, a tym razem do Przełęczy Żebrak, bo w tym miejscu miała zapaść decyzja, czy zejście odbędzie się dla dzielnych potokiem do Maniowa, czy dla zmęczonych - drogą do Woli Michowej. Uczestnicy obozu nie szli tego dnia do Cisnej, nocować mieli w Balnicy. Była tylko pewna... niespodzianka. Trzeba było iść w pełnym oporządzeniu, obciążonym dodatkowo przedmiotami, które dołożyłem biedakom.
Zadania po drodze: obserwacja mijającego czasu, przebytej drogi (aspekt przestrzenny)... i własnego zmęczenia.
Pisze MICHAŁ:
W Bieszczady dotarliśmy w dwóch grupach; część z nas dojechała samochodem terenowym, natomiast druga grupa - pociągiem.
A tak to opisuje KLAUDIA:
"Tu w dolinach wstaje mgłą wilgotny dzień.
Szczyty ogniem płoną, stoki kryje cień.
Mokre rosą trawy wypatrują dnia.
Ciepła, które pierwszy słońca promień da."
Bieszczady
JA: Na Przełęczy Żebrak czekałem długo. Wiedziałem, że jadąc samochodem wyprzedziłem, i to znacznie, całą grupę. Ponieważ wielokrotnie chodziłem tym szlakiem, wiedziałem, jaki jest potrzebny czas na jego pokonanie. Termin przybycia, którego się spodziewałem, dawno już minął. Przeszło koło mnie sporo grup, nawet jakieś dzieciaki. Nie pytałem o moich ludzi, bo wszystko jeszcze mieściło się w jakiejś normie, ale potem...
Ludzie przestali koło mnie przechodzić i nie mogłem liczyć na źródło informacji. Kiedy opóźnienie dojścia zbliżyło się do trzech godzin - nie wytrzymałem. Wyruszyłem na spotkanie.
Żyli! Mieli się nawet dobrze jak po podróży, na którą ich skazałem. Nawet specjalnie nie narzekali. Kiedy potem obejrzałem obtarte pięty, stwierdziłem, że tak dzielni ludkowie w tym wieku (13 do 16 lat) rzadko się trafiają.
Przełęcz była miejscem odpoczynku. Yamo - specjalista od obiadków - przystąpił do dzieła. Ja oraz dwóch chłopaków ruszyliśmy na poszukiwanie wody pitnej. No i przy posiłku pogadaliśmy sobie...
Pisze MICHAŁ:
Była to najdłuższa i zarazem najbardziej męcząca wycieczka przez te lasy w tym roku. Już na początku przekonałem się, że moja kondycja zostanie poddana specjalnej próbie, ale wytrzymałem i jestem z tego bardzo zadowolony. Oczywiście nie obyło się bez małych problemów. Mnie rozwalił się lekko plecak, natomiast jedna z dziewcząt opadła z sił. Każdy po trochu niósł jej plecak. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że tworzymy zgraną ekipę, której dewizą było "trupów na szlaku nie zostawiamy". W czasie późniejszego marszu nie wydarzyło się już nic, co było by warte opisywania po za tym, że po raz enty rozwalił mi się but. Dopiero na końcu naszej wycieczki przyjechał po nas Krisek, który stwierdził, że nie zdążymy dotrzeć do miejsca przeznaczenia przed zmierzchem i podwiózł nas. Tam oczywiście zostawiliśmy wszystkie niepotrzebne nam już graty w jego aucie i ostatni odcinek trasy do Balnicy pokonaliśmy pieszo.
JA: Zbierałem wszystkich po trochu z trasy. Po trochu, bo rozciągnęli się nieco na przestrzeni między drogą schodzącą z przełęczy a drogą skręcającą ku Balnicy. Balnica, a właściwie stacja Balnica, leży tuż przy granicy ze Słowacją. Kiedyś do bieszczadzkiej kolejki wąskotorowej wiozącej turystów, jeżdżącej wówczas między Rzepedzią a Majdanem, tutaj właśnie dołączano wagony z drewnem (a może je odłączano puste?). A niedaleko... tajemniczy szczyt Madragony...
A tak o tym pisze KLAUDIA:
Kiedy razem z Bartkiem stanęliśmy przed tym pięknym miejscem - drewnianą chatą na skraju lasu, zagrodą z końmi, nie potrafiliśmy uwierzyć w to, co widzimy!... Wokół biegały szczeniaki, niedaleko mieściła się studnia, prawdziwe indiańskie tipi, stosy drewna do porąbania... Przez całą drogę rozmawialiśmy o naszych marzeniach związanych z Bieszczadami, o domku, miejscu, w którym chcielibyśmy zamieszkać... To, co zobaczyliśmy, było obrazem z naszych głów.
JA: Tutaj więc była dłuższa przerwa w podróży. Obecnie jest to miejsce zaczarowane, gdzie rządzi Wojtek Juda (zobacz stronę 'O Balnicy'), gdzie spędzają wakacje dzieci z całej Polski przeżywając indiańskie i szamańskie przygody, gdzie... Siedzieliśmy tu dwa dni, głównie po to, by wyleczyć skutki chodzenia w nowych butach, a przy okazji byliśmy świadkami i uczestnikami nocnej, szamańskiej zabawy,
Pisze MICHAŁ:
Kolejną przygodą, jaką chciałbym opisać, jest dwudniowy postój w Balnicy. Miejscu tak magicznym, że nikt nie chciał z niego wyjeżdżać i nawet Krisek dał się namówić na jeden dzień zwłoki. Głównymi atrakcjami pobytu tam były dopiero co urodzone szczeniaki, które szturmowały nasze śniadania, obiady i kolacje polując na co się tylko da i dlatego przy robieniu posiłków zawsze było dwóch strażników. Ich mamie niestety udawało się przechytrzyć nasze straże i skupieni na małych nie zauważaliśmy, kiedy ona zabiera nam pasztet. Kolejna niezapomnianą przygoda była kąpiel w górskim strumieniu, gdzie temperatura wody nie przekraczała 14°C, i kiedy się wchodziło, stopy robiły się tak sztywne, że nie można było zgiąć palców do końca. Jednak największą radość sprawiła nam jazda starym,wojskowym Uazem. Po namówieniu gospodarza ja, Klaudia, Martyna, Yamo, Bartek, Jędrzej i pies wybraliśmy się nad Solinkę - najbardziej błotnistą trasa jaka była.
JA: Potem - wymarsz do Cisnej. Wędrówka torami kolejki. Przybycie do agroturystycznego gospodarstwa Wethaczy. Jazda konna. Super-żarcie. I bezskuteczne czekanie na przyjazd Samurai'a...
Dalej KLAUDIA:
W ramach rekompensaty [po "straconej" Balnicy] w gospodarstwie, gdzie był nasz kolejny nocleg, mieliśmy godzinkę dla siebie i cztery koniki. Dla mnie - wielkiej "koniary" to istny raj! Wielka polanka, szalony koń i ja (albo raczej - wielka polanka, koń i szalona ja!). Oczywiście nie obeszło się bez wylotu z siodła, ale nie dałam za wygraną i wsiadłam z powrotem. Nie tylko mnie spodobała się ta zabawa, po okrzykach i nawoływaniach Kęsika ("Husaria! Na Krzyżaków! Wio! Na Krzyyyżaaaków!") domyśleć się można było, że obudziły się w nim jakieś rycerskie cechy...
Pisze KLAUDIA:
Z resztek cywilizacji w końcu przenieśliśmy się do miejsca, gdzie Kris co roku jeździ ze swoimi ludźmi. I znowu łezka wzruszenia zakręciła się w oku, kiedy w naszym "bieszczadzkim domku" znalazło się stare resztki przypominające zeszłoroczny obóz. Porządki trwały półtorej dnia. Niestety cały rok nie płaciliśmy podatków, dlatego komornik odciął nam prąd, gaz i ciepłą wodę. W kranie (czyt. strumyku) płynęła jedynie zimna. Zaniedbaliśmy ogródek - nie kosiliśmy trawy, nie przycinaliśmy krzewów... no i mamy za swoje! Troszkę czasu minęło, zanim zdołaliśmy doprowadzić podwórze do porządku i rozstawić namioty. Stół w kuchni nadal stał, lodówkę i spiżarnię musieliśmy zreperować, a zasypaną latryną dzielnie zajął się już Jędrek.
Pisze MICHAŁ:
Nazajutrz pojechaliśmy Land Roverem do naszego stałego miejsca nad Cisną i Wetliną - stacjonowaliśmy w środku lasu z dala od cywilizacji, za to blisko dzikiej zwierzyny i przyrody. Pierwszymi czynnościami, które należało wykonać było urządzenie obozu. Ja i Kuba zajęliśmy się łazienką, budową spiżarni, lodówki i zadaszenia na menażki i inne rzeczy do kuchni, zaś Jędrek budową latryny. Reszta osób rozbijała namioty i zajmowała się rozpalaniem ogniska, znoszeniem drewna i przygotowywaniem obiadu. Po wykonaniu tego wszystkiego każdy zajął się własnymi zajęciami, a ja i Krisek pojechaliśmy po zakupy. Pamiętam, że kolejka była niemiłosiernie długa. Staliśmy tam chyba z pół godziny, jednak musieliśmy kupić coś smacznego na pożegnanie Yamo, gdyż była to jego ostatni kolacja z nami. Po kolacji poszliśmy na nocny spacer, z którego wróciliśmy około godziny pierwszej i zwierzaliśmy się z naszych przeżyć. Na mnie największe wrażenie wywarło najciemniejsze chyba miejsce Bieszczad, gdzie nawet po przyzwyczajeniu oczu do ciemności nie było nic widać.
JA: Spacer... On to nazwał spacerem! Rozpoczęta koło 23:00 kilkugodzinna wędrówka po nieznanym (dla nich) terenie: marsz leśną drogą - pozostałością po nieistniejącej łemkowskiej wsi, skrzyżowania, zakręty, a wszystko bez używania światła. Pamiętam ten tekst rzucony spontanicznie, że gdyby nagle z ciemności ryknął niedźwiedź to jedynie przyszło by umierać ze strachu. I dziarska odpowiedź Jednego_Dzielnego, że w Bieszczadach jest pewnie z 20 niedźwiedzi, zatem mało pewne, aby któryś z nich postanowił się włóczyć właśnie tutaj.
Potem mieliśmy gościa - strażnika leśnego, urodzonego w Bieszczadach syna leśnika - który przekazał nam wiadomość, że w Bieszczadach mieszka obecnie ponad 300 niedźwiedzi, z których 4 mieszkają sobie w naszym pobliżu. Jeden_Dzielny robił wciąż dzielną minę, a ja sobie przypomniałem, że nasz obóz tutaj w 2003 roku miał niedźwiadka w swym sąsiedztwie... bagatela - w odległości 400 metrów.
Pisze MICHAŁ:
Naszym następnym wypadem była wycieczka do rezerwatu Sine wiry, a stamtąd do schroniska na przepyszny obiad (żur i naleśniki z jagodami i śmietaną). Po obiedzie zaczęło bardzo mocno padać i musieliśmy szybko wracać do obozu, gdzie schroniliśmy się w naszej "świetlicy". Pod wieczór odwiedził nas jeden z leśników, który opowiadał nam o życiu, miejscowych zwyczajach i własnych przygodach ze zwierzyną. Było hardcorovo!
JA: Gra była trochę improwizowana, ale przez to niosła sporo niespodzianek. Najpierw okazało się, że z Kęsikiem nie opracowaliśmy żadnego pomysłu na naszych "wrogów", potem zaś okazało się nagle, że mogliśmy porozumieć się w tej kwestii na migi - ja stojąc z aparatem fotograficznym na myśliwskiej ambonie, zaś on - kręcąc się, pozornie bezładnie, po terenie pilnowanym.
Pewien czas byliśmy sami a od strony obozowiska dolatywał głos Michała. Zawsze zresztą skądś dolatywał głos Michała. Potem zrobiła się cisza. Zawołałem do Kęsika, że ekipa ruszyła. Po chwili znów usłyszałem głos Michała, nadal z obozowiska. Zawołałem do Kęsika, że ekipa się rozdzieliła. A potem już wiedzieliśmy kiedy pierwsza grupka pojawiła się koło ambony - łażący luzem pies wystawił wszystkich demonstrując to swoją kitą...
A potem już tylko było czajenie się w zaroślach, szelest liści i trawy, nagłe trzaśnięcie gałązki, paniczna ucieczka i tętent wyraźnie wskazujący jej kierunek, po czym zapadnięcie w jakiejś rozpadlinie - czasem z głuchym łupnięciem. Potem trwały spory kto kogo widział, kto koło kogo przeszedł nie zauważając... Tak graliśmy aż zaczęło się zmierzchać...
Wieczorami... rządził Kęsik. Wziął się za nas dziarsko i wpakował żywcem w swoją przygodę RPG. W ten sposób zaczęło się wydawać po trochu, kto jest prymitywnym Krasnoludem (Adam - ale to każdy wiedział), a kto wrażliwym Elfem (Klaudia). Dlaczego jednak Kęsik okazał się smrodliwym Jaszczurem...? Widocznie lubi te klimaty...
KLAUDIA o tym samym:
W nocy, pełen energii Kris, porwał nas na mały spacerek. Udało nam się odnaleźć szałas zbudowany przed kilku laty, na którymś obozie. Jak na takiego staruszka, nieźle się trzymał.