Chcę podzielić się historią, która przydarzyła się mnie i memu koledze podczas wędrówki, przez wspaniałe, bieszczadzkie tereny.
Był rok 1996. Po przybyciu do Komańczy ok. godz. 18.00 i podbiciu "Książki GOT" na stacji PKP, ruszyliśmy szlakiem czerwonym na wschód. Przy podchodzeniu pod górę odbiliśmy na prawo, a po przejściu grzbietu góry założylismy biwak, którego najważniejszą częścią był dach zrobiony z poncza. Noc upłynęła na harcach z myszami, które chciały wejść nam na głowy. Śniadaniem było muesli z mlekiem. Był też kapuśniak, tyle, że mało kaloryczny bo z nieba. Idąc na wschód doszliśmy do potoku. Widok wody nas ucieszył, bo pić się chciało. Idąc pod prąd strumienia mieliśmy wrażenie, iż jesteśmy odkrywcami nowych krain, aż wreszcie wyszliśmy na brzeg (po naszej lewej stronie) i po przedarciu się przez "zielone" ujrzeliśmy trasę wąskotorówki, a po lewej most. Do tej pory nie wiem jak to się stało, że maszerując w górę potoku nie zobaczyliśmy go. Widziałem go, także z drogi, a w 1997r. szedlem przez niego idąc z Prełuk do Duszatyna. Nadal jestem głupi. Mam teorię dotyczącą tego wydarzenia. To Kanti pokręcił nam ścieżki. Jeżeli wiecie, jak było naprawdę, będę wdzięczny za oświecenie.
Pozdrowienia dla wszystkich "cywilnych" survivalowców przesyla Skorzonera.
ubott