ARNHEM 1944
Listu do Kol. Stasiaka ciąg dalszy (3)
I ja i moi towarzysze, cierpieliśmy głód w więzieniu, łagrze i na tzw. "wolnej zsyłce",
a także - nieco inny rodzaj głodu - w wojsku polskim w Związku Radzieckim,
gdzie nie największe żołnierskie racje dzielone były z polskimi cywilami
a przydziałowe bochenki chleba rozważano często na porcje na własnoręcznie
przez żołnierzy sporządzonych "wagach".
Po przejściu do Persji i Iraku nasza sytuacja żywnościowa poprawiła się znacznie,
na obiad kto chciał, mógł otrzymać "repetę", nikt chleba nie odkładał, zjadało się wszystko.
Nawet pamiętam, że zdarzyło mi się wychodzić kilka metrów poza nasz obóz
rozłożony koło Hanakin, gdzie pojawiali się przez jakiś czas arabscy przekupnie,
i kupować dosyć podejrzane, cienkie placki jęczmienne.
W czasie drogi do Wielkiej Brytanii, która trwała 3 miesiące i wiodła przez Zatokę Perską,
Morze Arabskie, Ocean Indyjski i Atlantyk z lądowaniem w Indiach (Bombaj), w Płd. Afryce (Durban)
oraz z postojem w porcie Freetown (Sierra Leone) - jedzenia było w bród.
Gdy codziennie pod wieczór obsługa kuchni wrzucała do morza ledwo
lub wcale nie napoczęte bochenki białego chleba, z żalem myślałem o głodujących rodakach w kraju.
Zachowało się moje zdjęcie robione do książeczki wojskowej wkrótce po przyjeździe
do Auchtermuchty w Szkocji w lipcu 1943 roku.
Twarz mam na nim mocno zaokrągloną; nigdy później nie miałem już takiej.
Inna sprawa, że w Persji musiałem usunąć kilka chwiejących się zębów
a nabyta w Uzbekistanie malaria odzywała się nawet po powrocie do kraju.
W każdym czasie jakiekolwiek różnice między omawianymi grupami
spadochroniarzy bardzo szybko się zatarły.
Jeśli mowa o stosunkach międzyludzkich, to po przyjeździe do W. Brytanii
uderzyła mnie pewna zażyłość istniejąca w Brygadzie między oficerami a szeregowymi.
Moje doświadczenia z zetknięć z oficerami w ZSRR i na Bliskim Wschodzie
(tak się zdarzyło, przeważnie z zawodowymi) były całkiem inne.
Być może działały w Brygadzie - jak Kolega pisze - wspólne przeżycia
podczas szkolenia spadochronowego i ćwiczeń bojowych,
być może także pamięć po przegranych walkach w Polsce i Francji i - dodam -
o tej samej poniewierce w drodze do nowego wojska. Chyba jednak duże znaczenie miał fakt,
że większość młodych oficerów spadochronowych pochodziła z rezerwy
i że Brygada dopiero budowała swoją tradycję.
Między innymi przypominam sobie, że gdy na podchorążówce naderwałem sobie ścięgno
i na kilka dni poszedłem do izby chorych w Elie,
odwiedził mnie tam komendant szkoły kpt. Hojnor.
Rzecz nie do pomyślenia gdzie indziej.
Kilka tygodni wcześniej, za małe przewinienie, komendant postawił mnie na dwie godziny "pod karabin".
Bardzo miło wspominam także serdeczny stosunek por. Jana Waltera, oświatowego Brygady (batalionu?).
Dość późno po powrocie do kraju dowiedziałem się z pewnym zdziwieniem, że Brygada miała swój marsz.
Czyżby to był ten pompatyczny "Marsz spadochroniarzy" z 39 roku podany przez Tucholskiego?
Nigdy go nie słyszałem!
Może Kolega wie coś na ten temat?
Ze śpiewanych przez nas pieśni mających trochę patosu
pamiętam tylko poranne "Kiedy ranne wstają zorze" i wieczorne, szczególnie żarliwie śpiewane
"O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń.
Wołamy z obcych stron do Ciebie o polski dach, o polską broń."
A jeśli chodzi o pieśń spadochroniarską", to w 7 kompanii śpiewaliśmy
z dość dużym upodobaniem tylko jakąś przeróbkę,
gdzie słowo "karawaniarze" zostało zastąpione przez "spadochroniarze".
"Bo jesteśmy spadochroniarze,
w naszym fachu amatorzy starzy.
A kto umrze, temu zagramy,
by mu w piekle wesoło było.
Hura, hura!
Taira ojra, taira ojra, taira ojra,
taira raz, dwa, trzy" (bis)
A w podchorążówce, gdy nam zbyt dopiekli na ćwiczeniach,
po powrocie z nich, na rozkaz: "Śpiewać!", zaczynaliśmy:
"Plujemy, krwią, krwią, krwią
czarną krwią, krwią, krwią..."
co było wnet przerywane rozkazem: "Dość!".
Wkrótce cała rzecz się powtarzała i trwała zależnie od cierpliwości jednej lub drugiej strony.
S.105 - W wykazie składu Brygady przed akcją nie jest wyodrębniona kompania specjalna,
o której wspomina Małaszkiewicz (z.2, s.39).
Miała ona dysponować moździerzami batalionowymi i składać się z 2 plutonów.
Koledzy, z którymi o tym rozmawiałem, nazywali ją kompanią wsparcia i twierdzili,
że była także wyposażona w ckmy.
Jest prawdopodobne, że została stworzona ad hoc tuż przed akcją a może nawet dopiero w Driel.
Tu nasuwa mi się ogólna uwaga: wszelkie formalne podziały organizacyjne
stały się tylko ogólnym szkieletem i w działaniu odgrywały stosunkowo ograniczoną rolę.
Już sam fakt zawrócenia znad zrzutowiska części samolotów spowodował,
że na przykład w 3 baonie zabrakło ponad połowy 7 kompanii a i moja 9,
do której przydzielono mnie po podchorążówce, została uszczuplona.
Inne zaburzenia zostały spowodowane rozbiciem dywizjonu ppanc na trzy zrzuty.
Dwie przeprawy rzeczne również przyczyniły się do wymieszania jednostek przeprawianych.
W książce Ryana, która utkana jest głównie z indywidualnych relacji uczestników operacji Market-Garden,
któryś z członków 1 Dywizji Brytyjskiej, dostrzega to zjawisko jeszcze ostrzej,
mówi bowiem nie tylko o wymieszaniu się żołnierzy, ale o tym,
że trudno mówić o jakiejś obronie okrężnej na brzegu północnym,
gdyż była to raczej walka poszczególnych, rozdrobnionych odcinków obrony.
Zapewne w Driel, gdzie były inne warunki walki i Brygadą dowodził doświadczony dowódca,
problem występował znacznie mniej ostro.
Czytając opisy różnych fragmentów bitwy, trzeba jednak pamiętać,
że tam gdzie czytamy na przykład "3 baon" często to może oznaczać
tylko oddziały lub grupy należące do 3 baonu, a nie całą tę jednostkę.
S.106 - Nie wspomina Kolega, że w każdej drużynie (przynajmniej w 9 kompanii)
jeden kbk zaopatrzony był w lunetę.
Ja miałem właśnie taką lunetę jako niezły strzelec, chociaż byłem lekkim krótkowidzem:
przy strzelaniu używałem okularów (zabrałem na desant zapasową parę)
i składałem się z lewego ramienia, gdyż prawe oko było słabsze.
Do skoku wkładałem kbk do kit bagu, nie zaś do zasobnika (jak podano na s. 108).
Tam także przed desantem włożyłem lunetę w futerale, gdyż stosowany w skokach ćwiczebnych
sposób wieszania futerału na szyi okazał się zły.
Mimo tego, że futerał ukryty był pod "smokiem", dał mi kiedyś mocny cios w szczękę po wyskoku.
S.128-154 - Szkoda, że nie wyjaśnił Kolega sprawy łączności radiowej Dywizji,
bo łączności naszej Brygady poświęcono trochę miejsca (s. 169-170).
Jak wiadomo z radiem w 1 Dywizji były różne kłopoty,
o czym pisze w swej książce gen. Urquhart.
Na przykład na s. 71 (podaję z polskiego wyd. II):
"Gough usiłował przekazać Lathburemu wiadomość... ale jego radio nie działało"
s.111: "Poleciłem, aby wysłano szyfrówkę z żądaniem zmiany strefy zrzutu Polaków...
radiogramy te jednak nie dotarły do adresatów"
na s.117 i 120 mowa o rozmowach radiotelefonicznych lub telefonicznych przez sieć miejską z podwładnymi;
na s.138 czytamy: "Nasza łączność radiowa ze światem zewnętrznym
[dnia 20.09 , dop. mój]
zwłaszcza ze sztabem Browninga praktycznie nie istniała,
ale dwa jej ogniwa do tej pory dobrze funkcjonowały
- aparat korespondenta wojennego BBC i 'phantoma' ".
Przedtem Urquhart wspomina o specjalnej grupie informacyjnej
(tzw. "phantom", która miała bezpośrednią łączność radiową z Ministerstwem Wojny).
Biegański w swoim "Arnhem" pisze (s.85):
"Już wkrótce po desancie Brytyjczyków okazało się,
że są kłopoty z łącznością. Radiostacje nie były dostosowane do warunków terenowych."
Chętnie uwierzyłbym Biegańskiemu, gdybym nie napotkał w jego tekście różnych niedokładności.
Np. pisze on o zabraniu przez polskich oficerów łącznikowych przy Dywizji
radiostacji z obsługą dowodzoną przez pchor. Wilka (s. 100).
Tymczasem Pan pisze (s.154) o nawiązaniu łączności pchor. Niebieszczańskiego z Driel
z radiostacją pchor. Pająka przy 1 Dywizji,
a rzut oka na wydaną w Londynie listę polskich uczestników desantu
pozwala zweryfikować poprawność nazwiska.
Pchor. Wilka w tym czasie już nie było, natomiast był i to w Driel, ppor. Wilk.
Rozmawiałem z kol. Wilkiem w Łodzi na temat tych trudności komunikacyjnych
i twierdził on, że radiostacje posiadane przez 1 Dywizję były inne, i to gorsze,
od tych, którymi dysponowała nasza Brygada.
Ryan (s.215) w sprawie łączności radiowej wyraża się następująco:
"Zasięg radiostacji wydawał się drastycznie maleć... w końcu sygnały zamilkły"
natomiast w przypisach do jego książki jest mowa o błędzie w przydzieleniu częstotliwości.
Na zakończenie dodam wersję znajdującą się we wspomnieniach wicemarszałka RAF Kingstona,
znacznie później wydanych,
a mianowicie o używaniu przez 1 Dywizję niewłaściwego kodu w ciągu ponad dwóch dni!
Jak widać z tego krótkiego przeglądu, było wiele, nie zaś jedna,
przyczyna kłopotów 1 Dywizji z łącznością radiową;
wszystkie dają się, chyba, sprowadzić do wspólnego mianownika -
braku dostatecznej uwagi dla tych spraw, szczególnie tak istotnych w operacjach typu Market-Garden
a wiążących się z aktualną informacją dwustronną.
Może są to sprawy dziś już nie do wyjaśnienia, podobnie jak inne, na przykład promu,
o którym słyszeliśmy różne wersje.
Korespondent wojenny Święcicki pisze:
"Niemcy odbili z powrotem zdobyty [?] wczoraj [19.09] przez nasze jeepy prom".
Według Ryana (s.460) patrol brytyjski wysłany w środę 20 września promu nie znalazł,
choć miał się on znajdować na północnym brzegu;
przy przystani Niemców nie było, ale w drodze powrotnej patrol miał z nimi drobne potyczki.
A Leo Heaps, tajemniczy "latający Kanadyjczyk", którego
- po zapoznaniu się z jego książką "The Grey Goose of Arnhem" - brałem za mistyfikatora,
dopóki nie znalazłem wzmianki o nim u Urquharta,
i który kilkakrotnie, jak pisze, przeprawiał się przez Ren,
tak relacjonuje swoją wyprawę jeepem do promu 20 września po północy:
"Jednak byłem zdziwiony nieobecnością małej grupy naszych saperów i spadochroniarzy,
o której mniemano, że broni skrzyżowania dróg w Heveadorp.
Rowy wykopane na poboczu drogi były puste...
Nagle wynurzył się z lasu, bez uprzedzenia, saper z nieprzytomną i zagubioną miną szukający,
jak mówił, rannych towarzyszy.
Opowiedział nam o kolumnie niemieckiej, która zaatakowała przejście pół godziny temu
i została odparta granatami ręcznymi.
Obrońcy Heveadorp wycofali się do hotelu Hartenstein."
Jednak prom liniowy był na rzece a stalowa lina prowadząca nie była zerwana.
Oddalony był o ponad 15 m. od brzegu i "niezdarnie" przechylony.
Heap, a później także jego towarzysz, dopłynęli do promu i po wdrapaniu się nań stwierdzili,
że przekładnia na bębnie nawijającym linę została zmiażdżona i prom jest unieruchomiony na długi czas.
W pobliżu słychać było nawoływania Niemców, którzy jednak nie próbowali się zbliżyć.
O odkryciu Heapsa powiadomiony został w Hartenstein ppłk. MacKenzie.
Czyżby nie przekazano tej wiadomości gen. Urquhartowi!?
A może ten Heaps to rzeczywiście mistyfikator, bo tymczasem - jak Kolega pisze (s.124) -
przed startem Brygady z lotniska w Anglii gen. Sosabowski otrzymał przez radio
potwierdzenie zmienionego zadania dla Brygady
"z zapewnieniem, że przeprawa przez Ren jest trzymana przez jego [Urquharta] dywizję."
Dodajmy dla jasności obrazu, że ppłk. MacKenzie pełnił funkcję szefa sztabu Dywizji.
Sam Sosabowski podaje, że 21.09 rano brytyjski oficer łącznikowy
ustnie potwierdził aktualność zmienionego rozkazu i fakt trzymania promu przez Brytyjczyków.
W artykule publikowanym w rok po bitwie gen Sosabowski podaje dokładnie
godzinę tego potwierdzenia, tj. 8.30.
Dopiero wieczorem tegoż dnia, już w Holandii, generał dowiedział się od kpt. Zwolańskiego,
po przepłynięciu przez niego rzeki wpław, o stracie promu ubiegłej nocy.
S.159 - Pierwsze forsowanie Renu przez Brygadę relacjonowane jest różnie w publikacjach.
Ryan, u którego znaleźć można sporo innych nieścisłości (np. o masakrze polskiej brygady przy lądowaniu).
na s. 500 opowiada tak:
"Polacy Sosabowskiego mieli być przeprawieni wątłą nitką gumowych łodzi.
Po obu stronach rzeki trwali też saperzy Myersa, czekając na sygnał, by uruchomić liny,
do których przymocowane były gumowe łodzie mające krążyć tam i z powrotem.
Łodzie... były to raptem 4 dinghy, 2 dwuosobowe i 2 jednoosobowe."
Tak też mniej więcej przedstawiona jest scena przeprawy w filmie
opartym na książce Ryana,
gdzie aktor grający Sosabowskiego woła po polsku: "Sznur, sznur!".
W opisie bitwy na ścianach muzeum Oosterbeek tylko saperom brytyjskim
przypisywane jest przeprawianie Polaków na brzeg północny.
Relacje przeprawy podają też różne liczby użytych łodzi gumowych.
Zestawia to w swej książce K. Drozdowski, więc to pomijam,
zwłaszcza, iż nie jest to rzecz istotna.
Dla zaznaczenia własnego wysiłku Polaków w organizowaniu wyprawy
podam tylko streszczenie urywku nie przekazywanej dotąd relacji
por. saperów Szczygła opublikowanej w rok po wydarzeniu.
Opisuje on m. in. jak po nieudanej próbie użycia zaimprowizowanych tratew
spuszczone zostały na wodę przez Polaków 3 dinghy;
w powrotnej drodze jedna została przedziurawiona pociskiem
i naszym saperom pozostały do dyspozycji tylko dwie łódki.
Brytyjczycy chętnie minimalizowali udział Polaków
(jakkolwiek każdy bezstronnie przyznać musi, że ich był znacznie większy,
choćby ze względu na liczebność i wcześniejsze wejście do akcji).
Stąd też się bierze i treść napisów w muzeum w Oosterbeek,
i nawet pewien fragment relacji przychylnego Polakom gen. Urquharta.
Otóż na s.172 możemy u niego przeczytać:
"Nad rzeką Polacy nadal z zapałem czynili wysiłki, aby się przeprawić.
Krótko przed północą około 35 udało się to, silny prąd zniósł ich jednak
na pewną odległość od punktów, w których byli ustawieni przewodnicy.
Wylądowali niedaleko od [starego] kościoła w Oosterbeek i Pip Hicks wziął ich pod swoje dowództwo."
Ten właśnie kościół był po drugiej stronie przeprawy Polaków.
A dalej: "Polacy nadal usiłowali przeprawiać się przez rzekę.
Wielu z nich utonęło w wartko płynącej wodzie a pewną liczbę prąd zniósł w ręce nieprzyjaciela.
Pomimo najbardziej zdecydowanych wysiłków - pewien oficer saperów, David Storss,
wiosłując swą dwuosobową łodzią gumową, 23 razy przebył rzekę -
do świtu nie więcej niż 50 Polaków dotarło do rejonu naszej obrony okrężnej."
Trochę to się nie zgadza, bo jeśli do liczby 35 Polaków wymienionych wyżej
dodamy tych 23 przewiezionych przez mjr Storssa, zakładając, że nikt inny ich nie przewoził,
to mamy już razem 58 Polaków przewiezionych;
natomiast jeśli przejazd tam i z powrotem liczyć osobno,
to Brytyjczyk przewiózł tylko 11 żołnierzy i po dobiciu do południowego brzegu
ostatni raz już nie powrócił do Oosterbeek.
Biegański zaś zmienia te informacje po swojemu, podając, że to Storss przewiózł 50 Polaków.
Magiczna liczba "23" pojawia się już gdzie indziej.
Otóż podał ją Małaszkiewicz (z.2 s.42) jako ilość przejazdów przez rzekę polskich saperów, tam i z powrotem.
Tekst Małaszkiewicza ukazał się w Polsce w 1957 roku.
Książka Urquharta opublikowana została w Londynie w 1958 roku.
Czy istnieje tu jakiś związek trudno dociec.
Szczegół sam w sobie jest nieistotny,
natomiast charakterystyczna jest tendencja objawiona w relacjach brytyjskich.
A tak opisuje pierwszą przeprawę Polaków "Latający Kanadyjczyk" (s.63), który w dziwny sposób
snuje się po terenie bez wyraźnych obowiązków i coraz to realizuje własne pomysły.
Tym razem postanowił przekroczyć rzekę i po dotarciu do czołowych elementów 30 Korpusu
wskazać im drogę do 1 Dywizji Powietrznej.
Nota bene myli się w dacie sugerując dzień 21.09.,
podczas gdy pierwsze forsowanie rzeki miało miejsce z 22 na 23 września.
Znajdował się wraz z nie mniej od niego tajemniczym Amerykaninem Johnsonem,
w pobliżu starego kościoła w Oosterbeek.
"Gdy czekając obserwowaliśmy rzekę zaczęło pojawiać się na niej kilka niewyraźnych, szarych kształtów.
Wkrótce usłyszeliśmy plusk wioseł i z mgły wyłonili się w gumowych łódkach
żołnierze polskiej brygady powietrznej dowodzonej przez gen. Stanisława Sosabowskiego.
Potem dały się słyszeć podniecone spory i głośne krzyki po polsku,
gdy wojownicy Sosabowskiego wrzeszczeli nie zwracając na nas uwagi.
W końcu odnalazłem dowodzącego oficera i powiedziałem mu, aby skontaktował się z Gobersem
[towarzyszącym Heapsowi Holendrem z podziemnej organizacji, czekającym pod żywopłotem],
aby zaprowadził ich do naszych oddziałów, bo inaczej jego ludzie nie dojdą żywi do Oosterbeek.
(Gobers nigdy nie spotkał tych Polaków, którzy wszyscy zostali zabici lub wzięci do niewoli.
Powiedział mi to, gdy kilka dni później spotkaliśmy się w obozie jenieckim w Stroe,
gdzie grożono nam egzekucją jako szpiegom).
Popłynęliśmy przez Ren w opróżnionej dinghy w towarzystwie dwóch Polaków
[z tego można wywnioskować, że łódka była co najmniej czteroosobowa i przeprawiali jednak Polacy!],
wpadając w środku rzeki na inne dinghy idące w przeciwnym kierunku.
Przeprosiliśmy i kontynuowaliśmy jazdę do brzegu."
Może jest coś z prawdy w tym krzywym zwierciadle. Małaszkiewicz na przykład też mówi (s.46),
że przy drugiej przeprawie Polacy nie przestrzegali ciszy, lecz tej prawdy nie za wiele,
gdyż inaczej Pip Hicks - o którym pisał Urquhart, jak podałem wyżej -
nie mógł wziąć 35 Polaków pod swoją komendę.
A swoją drogą nie mamy też informacji, gdzie zostali skierowani Polacy przewiezieni przez Storssa.
"W szarych gęsiach z Arnhem" Heaps nie pisze nic o drugiej większej przeprawie Polaków;
ma prawo gdyż jego książka składa się z szeregu obrazków i nie jest wyczerpującą relacją z operacji.
Ale również nie znajdujemy o tym wzmianki w broszurze opracowanej przez byłego szefa sztabu
1 Dywizji Powietrznej, ppłk. Charles'a MacKenzie [tego, któremu Heaps miał meldować o uszkodzeniu promu].
Mam tę broszurę wydaną w dwu językach równocześnie na potrzeby Brytyjczyków i Holendrów.
Nazywa się ona "It Was Like This (Zo was het)" czyli "To było tak".
Jest tam mowa - skracam urywki z krótkiego resume - że "Grupa Brygady Polskiej"
była także podporządkowana w tej operacji gen. Urquhartowi, że jej "bateria ppanc",
(a nie dywizjon 15 dział!) lądowała na szybowcach i została wchłonięta przez Dywizję,
i że z Polskiej Brygady zdołano przeprawić na brzeg północny tylko 50 żołnierzy,
a więc nie uwzględniono w omawianym tekście drugiego forsowania rzeki przez Polaków.
Według MacKenzie robił to tylko pułk Dorsetczyków.
Kto jak kto, ale szef sztabu powinien te rzeczy znać jak najdokładniej.
Przedstawiono też w broszurze pierwotne i zmienione zadanie Brygady, ale to drugie nieściśle,
bo jakoby miało ono polegać na "utrzymaniu mocnego przyczółka na południowym brzegu rzeki".
Przy sposobności dodam, że wśród 43 zdjęć jest także jedno,
na którym na tle pomnika wojsk powietrznych w Oosterbeek widać gen Urquharta
mającego u boku bryg. Hacketa i gen. Sosabowskiego.
Krótka przedmowa Urquharta. do tej broszury jest datowana w sierpniu 1954;
posiadane przeze mnie 6 wydanie poszerzone opublikowano w 1964 roku!
Wcale nie dziwię się, że odwiedzając cmentarz w Oosterbeek w 41 rocznicę bitwy (1985 r.)
usłyszałem jak jeden brytyjski weteran mówił tam do drugiego:
"Nie wiedziałem, że tu leży tak dużo Polaków"
a trzeba dodać, że Polacy polegli w Driel i tam pierwotnie pochowani,
leżą w Oosterbeek osobno, na mniej widocznym miejscu,
chociaż było do wykorzystania inne,
wśród grobów żołnierzy poległych na brzegu północnym.
Teraz jednak chciałby się zatrzymać na pewnej ciekawostce podane j przez Heapsa (s.67),
prosząc aby Kolega powiedział mi, czy odpowiada to prawdzie,
bo przecież chyba takie zdarzenie musiało być znane w najbliższym otoczeniu gen. Sosabowskiego,
a może wspomniał o nim Generał w książce "Najkrótszą drogą", której nie znam.
Działo się to prawdopodobnie w nocy z 24 na 25 września.
"Po drugiej stronie Renu w mieście [!] Driel
weszliśmy do domu, gdzie było szerokie łoże z pierza zasłane wygodnie białymi prześcieradłami.
Rozebraliśmy się z Johnsonem, zatonęli spokojnie w wielkim materacu z piór i momentalnie zasnęli.
Przed świtem zbudziła mnie silna ręka usiłująca złamać mi kark
i miotająca mną po poduszce w jedną i drugą stronę.
Próbowałem sięgnąć po broń, ale przytrzymywała mnie bezsilnego ręka silniejsza ode mnie.
Wysoko wielka postać miotała po polsku obelgi,
gdy przerwała wyjaśniłem skąd przyszedłem.
Gen. Sosabowski zwolnił swój chwyt, westchnął,
uśmiechnął się smutno i oddalił."
Jeśli Kolega tego nie potwierdzi, to uznam wszystkie relacje Heapsa za niezbyt wiarygodne.
Dalej o ojcu
Powrót do poprzedniej strony
Powrót do pierwszej strony
Strona utworzona dnia 28-09-2002
przy pomocy programu Pajączek 2000 PRO