Survival Piotrusia Pana czy Małego Księcia?



OTO MÓJ OBRAZ... Mój wiek sytuuje mnie wśród dojrzałych mężów.
Mam dużo doświadczenia w mojej pracy zawodowej, w której osiągnąłem i swój własny styl pracy,
i teoretyczną oprawę, co pozwala mi już nauczać studentów.
Kiedy wracam do domu, włączam komputer i gram.
Lubię gry w różnym stylu, choć preferuję strategiczne - w ujęciu militarnym -
gdzie dowodzę jednostkami, przesuwam je polu planszy obrazującej pole bitwy
i czuję się Wybitnym Wodzem.
Gram również w strzelanki nowej generacji (3D), lubię polatać samolotem czy helikopterem.
Pociągają mnie gry przygodowe i tzw. role playing.
Rozumiem małe dzieci. Rozumiem... zupełnie inaczej niż inni dorośli.
Może dlatego, że nie rozumiem innych dorosłych.
Pamiętam swoje dzieciństwo: przemyślenia licealisty, poznawanie świata w szkole podstawowej,
zabawy w przedszkolu, osamotnienie w żłobku.
Tęsknię do swego dzieciństwa.
Znajduję w nim to, czego mi tak bardzo brakuje:
spokojną naiwność i dziecięcy niewinny bezwstyd, wolność od świadomości istnienia zła,
wolność od hipokryzji, obłudy i chciwości.

Był czas, że kiedyś przez moment sądziłem, iż znalazłem się
w stanie nerwicopochodnej regresji, że pod wpływem stresów
i życiowych trudności przestałem się rozwijać.
Ale samoobserwacja dostarczyła mi dowodów,
że umiem brać na siebie odpowiedzialność za trudne sprawy i staram się
do nich dorastać, że stresy nie powodują u mnie nerwicy,
że mój światopogląd jest stosunkowo szeroki,
że tylko... moja dusza kurczy się,
gdy ma do czynienia z hipokryzją, obłudą i chciwością.

Stopniowe doświadczanie siebie, również kopniaki od życia, kiedy się było zbyt zarozumiałym
i kiedy się było zbyt naiwnym, wszystko to dało jednak pewność,
że profesor Dąbrowski nie mylił się, że istnieje w psychice takie zjawisko,
jak dezintegracja pozytywna.
Podlegam dezintegracji pozytywnej, by się wciąż odbudowywać w nowej, doskonalszej formie,
ale też by się wciąż restaurować, zwłaszcza tam, gdzie zdobyte wartości okazały się cennymi.
Dlatego nie zrezygnuję z bycia wiecznym chłopcem.

ZAJMUJĘ SIĘ SURVIVALEM, sztuką przetrwania. My, Polacy, moglibyśmy nazwać ten sport puszczańskim,
traperskim, chociaż te nazwy nie oddają w pełni treści i formy survivalu.
Jego amerykańskie i militarne pochodzenie - jako sportu właśnie -
wyciska piętno na słowiańskim puszczaństwie.

Niestety, jak wiele wzorców przenoszonych zza oceanu, survival po polsku przyjmuje nieraz formy
świadczące o braku rozeznania w rzeczywistości.
Obywatele USA nie mieli do czynienia z losami Polski, ich osobisty i społeczny rozwój
podlega często innym prawidłom. Wprowadzanie do Polski - a także do polskiego survivalu -
zaspokajania potrzeb obywateli amerykańskich jest nieporozumieniem. Nie tylko wynikającym z braku rozeznania.

Pewne zachowania zawarte są w schemacie Piotrusia Pana.
Nie wiem, czy wszyscy wiedzą, że Piotrusiów Panów było dwóch.
Dwóch chłopczyków z tego samego ojca, sir Jamesa Matthiew Barrie.
Jeden chłopczyk był dzieciaczkiem, który opuścił przedwcześnie rodzinny dom (jako niemowlę)
i nie mógł powrócić - ani do domu, ani do możliwości dalszego rozwoju,
drugi - pomagał Wendy wojować z piratami.

Wszyscy w życiu czegoś szukają dla siebie. Wszyscy też różnimy się od siebie
mnogością cech osobowości oraz sposobem zaspokajania potrzeb.
Jeśli ktoś wyszedł przedwcześnie z domu, zaspokaja teraz potrzeby,
które dadzą mu poczucie, że ktoś go chce, zatem szuka dla siebie audytorium.
Jeśli jednocześnie zauważa obok siebie piratów, to walczy z nimi.
Jest kolorowo. Jak w bajce.
Nie ma problemu, dopóki ten ktoś nie zaczyna przekonywać swego audytorium,
że z domu należy wychodzić przed czasem.

LUDZIE ŻYWO REAGOWALI na moje przedstawianie się,
że jestem autorem książki "Survival po polsku".
Natychmiast zbierałem kopy wieści o obozach survivalowych,
które niegdyś przetoczyły się jak burza po okolicy.
Wieści były przekazywane z niechęcią i oburzeniem w głosie.

Bo to instruktor dał hasło "zdobywacie sobie żywność sami"
i dzieci rozbiegły się po wiosce rabując, najczęściej drób.

Bo to w zabawie w wywiad i kontrwywiad potraktowano własnych „podpadniętych” jako jeńców.
Prowadzono ich spętanych, podczas biwakowania stali przywiązani do drzewa,
prowadzono z nimi rozmowy jak z jeńcami - w końcu ma być autentycznie...
Ludziom reagującym na to wszystko odpowiadano uspokajająco "to tylko zabawa".
Leśniczy, człowiek doświadczony, zdiagnozował obu chłopców-jeńców jako mocno odwodnionych -
pojawił się z wodą. Usłyszał, by pilnował swego nosa.

Bo to instruktor, ujrzawszy jak podopieczny męczy się z żywą kurą,
zaśmiał się i chwyciwszy ową kurę zademonstrował, jak odgryza się łeb zębami.
Po tym obozie niestraszne już było łykać żywcem żaby.

Bo to znaleziono ślady po obozie: butelki po wódce,
połamane bezmyślnie drzewa, stratowane - bogate w tym miejscu - runo leśne.
Nie wiadomo było tylko, czy strzykawki pozostały
po nauce pierwszej pomocy przedmedycznej,
czy po dawkowaniu sobie narkotyków.

Bo to przy zakupach we wsi zrobiono burdę,
bo miejscowi nie będą się jak kmioty gapić na dzielnych ludzi
ubranych w mundury różnych armii.

Bo to survivalowcy napadli na obóz harcerski i uprowadzili dwójkę dzieci
przykładając im nóż do szyi.

TO NIE JEST WINA SURVIVALU. Tak jak nie jest winą wesela,
że pijany biesiadnik pobije pana młodego, ani nie jest winą przechodniów na ulicy,
że demonstranci zdemolują przystanek autobusowy. Co nie znaczy, że nie ma winy.
Nie chcę jednak zajmować się tu wskazywaniem winowajców,
ale pragnę obronić mego Piotrusia Pana i survival po polsku.

Piotruś Pan, ten mały chłopaczek mieszkający w ptasim gniazdku, co nie mógł wrócić do domu,
nie potrafił opuścić swego małego światka, nie potrafił dokonywać rewolucyjnych zmian,
ani nadto zaburzać życia innych więc nie zmieniał nikogo w drugiego-siebie.
Wystarczało mu, gdy pielęgnowało się w sercu pamięć o nim.
Myślę, że ta właśnie postać zachowała się w mojej świadomości.

Drugi Piotruś Pan, ten wojownik ratujący świat przed piratami, był zupełnie kim innym.
Jemu, dziecinnemu, awanturniczemu, zdarza się przeniknąć do innej bajki i zrobić zamieszanie.
Nic dziwnego, że pojawił się i w survivalu.
Jest również niedorosły, miota się po swoim własnym życiu i -
natrafiając wciąż na swe własne niedostatki - w panice udowadnia sobie swoje męstwo.
Mały Książę, choć był dzieckiem, nigdy nie sprawiał wrażenia
kogoś zatrzymanego w rozwoju, a wręcz przeciwnie.
Był on wszak eksploratorem rzeczywistości,
dociekliwym, o niezwykłej wrażliwości.

SURVIVAL NALEŻY DO MAŁEGO KSIĘCIA.
Poniżej cytuję fragment własnej książki (nowe wydanie pojawiło się w czasie wakacji 2001)
oraz zapraszam na swoją stronę o sztuce przetrwania - survivalu,
by móc uzasadnić swój pogląd.



"W pewnym momencie stały się modne na świecie (zwłaszcza wśród starszej młodzieży oraz ludzi dorosłych)
szkoły survivalu - zwane szkołami przetrwania - zaś pierwszą taką szkołę w Europie założył nasz rodak
mieszkający stale we Włoszech, Jacek Pałkiewicz.
Były to szkoły przeznaczone dla tych, którzy byli spragnieni twardego kontaktu z naturą,
tym samym survival stał się sportem. Ów twardy kontakt oznaczał nie tylko bliskość przyrody -
często dziewiczej i egzotycznej - ale pełne brutalności zetknięcie z wszelkimi niemiłymi
niespodziankami przez tę przyrodę zgotowanymi, aby móc sobie potem powiedzieć,
że z naturą da się współżyć bez robienia sobie wzajemnie krzywdy.
Uczestnik takiego superszkolenia miał zazwyczaj również twardy kontakt
ze sprawami finansowymi, chyba,
że w ogóle nie miewał tego typu kłopotów z racji...
posiadania bogatego tatusia. Bo też niemało trzeba by mieć tych pieniędzy,
aby pokusić się o zrobienie tzw. „wyprawy z prawdziwego zdarzenia".
Myślę tu o zgromadzeniu wyposażenia, o zorganizowaniu transportu i innych
Niezwykle-Ważnych-Rzeczach. Czy możecie sobie wyobrazić te wszystkie łodzie motorowe,
te helikoptery, te specjalne namioty, te plecaki, te liny,
tych tragarzy, tych przewodników, tych tłumaczy...?

Są ludzie, którym akurat chodzi tylko o to, by inni zobaczyli ich jako dzielnych macho,
i kręcą w tym celu filmiki pokazujące i owe cenne sprzęty,
i siebie ochlapanego błotem bezdroży, i sceny mrożące krew w żyłach,
a wszystko nakręcone pięć metrów od bieszczadzkiej szosy.
Podejrzewam, że tylko niechcący w kadrze nie znaleźli się drzewiarze,
którzy - idąc właśnie do zrywki - dziwowali się, co też tak skaczą i wysilają się ci miastowi,
by wyciągnąć terenowy samochód z błocka, skoro Józek trabantem tam przejeżdża...

Proponuję nie wpadać w panikę. Co prawda ja również wspomnę o wyposażeniu,
na które nie wszystkich będzie stać, ale uczynię to jedynie dla przyzwoitości
(by czegoś nie pominąć), albo dlatego, żeby się popisać,
że ja to wiem. I to wszystko.
Nie martwcie się. Wszak ten najprawdziwszy survival powinien sięgać „do korzeni",
a więc chyba powinien korzystać z rzeczy opatrzonych emblematem „self made".
Własnoręcznie wykonany plecak i namiot, uszyte przez siebie traperskie ubranie,
cały zestaw przyborów sporządzonych dzięki własnej przedsiębiorczości -
wszystko to powie o klasie „survivalowca".
Nie polecam co prawda do wędrówki butów zrobionych przez samego siebie,
bo mogą być kłopoty, jeśli nie zrobiło się wcześniej kilku eksperymentów.

Pamiętajcie też o jednym i nie dajcie się oszukać:
survival jest to kolejne wcielenie tego samego, co kiedyś znajdowaliście w harcerstwie
czy skautingu. Brak tu może tylko ideologicznego pobrzmiewania,
czy mocniejszego społecznego akcentu.
Dominować jednak powinna - moim zdaniem - silna nuta idei wtopienia w naturę,
realizowania się w niej, współgrania z nią i z innymi ludźmi,
szukania w niej własnego człowieczeństwa.

Sportowa wersja survivalu ma prowadzić właśnie do zdobywania wiedzy
i rozszerzania możliwości rozumienia.
Survival sportowy ma jeszcze kilka cech.
Będę się do nich niejednokrotnie jeszcze odwoływał.
Nie istnieje natomiast żaden imperatyw nakazujący, by robić cokolwiek właśnie w taki,
a nie w inny sposób. Survival nie wymaga, by ktokolwiek musiał łowić ryby
i się nimi żywić, by musiał rozpalać ognisko trąc kawałki drewna
(można to w dalszym ciągu robić przy użyciu zapałek albo zapalniczki),
by musiał przechodzić w pełnym rynsztunku przez bagna oraz musiał spać
w szałasie własnoręcznie sporządzonym z patyków i skóry żubra.

Jeśli ktoś będzie się z was wyśmiewał, że czegoś tam nie robicie,
a właśnie robić powinniście - śmiejcie się też i wy. Ale też pamiętajcie,
że wszystko umieć i robić warto! Jednocześnie w „szkole przetrwania”
należy bezwzględnie przestrzegać praw natury, to właśnie chyba najistotniejsza cecha.
Natura nie lubi, by jej robić wbrew.
Stąd też konieczność zapoznawania się z wszelkimi warunkami panującymi w przyrodzie,
obserwowania ich, dowiadywania się o nowych spostrzeżeniach, zdobywania wiedzy.
Inaczej chcą widzieć survival żołnierze, inaczej (mimo wszystko) - survivalowcy-militaryści,
inaczej - harcerze, inaczej - nauczyciele-opiekunowie kół sportowych czy krajoznawczych,
inaczej - traperzy tacy jak ja.

Gdybyśmy chcieli dokonać jakiegoś podziału survivalu na „mniejsze survivale",
to moglibyśmy to zrobić biorąc na przykład pod uwagę następujące kryteria:
* stawiane cele
* używany sprzęt
* miejsce działania

W pierwszym przypadku dokonał się już rozdział na survival paramilitarny
oraz cywilny (sportowy) oraz jeszcze inny podział: na survival miejski, turystyczny i wyczynowy.
Survival paramilitarny rządzi się swoimi dosyć oczywistymi, „podchodowymi” zasadami,
a jego cechą charakterystyczną jest istnienie celu samoobronno-wojskowego,
podziału survivalowych grup ze względu na specyficzne współzawodnictwo,
wiązanie całego szkolenia z późniejszą gotowością obronną wobec kraju oraz używanie sprzętu
zbliżonego do militarnego, jak również często osobiste związki z jakąś jednostką wojskową,
ale czasem cechą charakterystyczną jest tylko to, że jest tu... „kapral” na czele.
Ostatnio działania niektórych militarnych survivalowców przyprawiły o dreszcze pedagogów,
władze cywilne i wojskowe oraz... survivalowców-traperów. Działania te robią złą sławę survivalowi
ukazując go jako ruch nie liczący się z innymi ludźmi,
bezwzględny wobec własnych wyznawców, nastawiony na szokowanie.
Podłączane idee są tak naiwne, co sztuczne (techno?).
Survival-sport służy czemu innemu.

Trzeba tu sobie uświadomić, że uprawianie tzw. „sportów najwyższego ryzyka”
bezwzględnie wymaga używanie sprzętu specjalistycznego i to najnowszej generacji.
Rzecz wynika tu m.in. z właściwości ludzkiej psychiki: widząc kogoś innego skaczącego bezpiecznie
z ogromnych wysokości, albo też wspinającego się równie wysoko - chcielibyśmy robić to samo.
Tymczasem, by to osiągnąć, powinniśmy po pierwsze długo ćwiczyć, a po drugie -
wesprzeć się owym sprzętem, którego podczas swoich obserwacji w zasadzie nie zauważyliśmy.
A super-specjalistyczna linka XYZ nie da się zastąpić sznurkiem znalezionym w szafie.

Ci wszyscy, którzy nie potrafią lub nie lubią działać w pojedynkę
i zaczynać wszystkiego od podstaw, mogą skontaktować się z klubami survivalowymi.
Kluby te najczęściej mają charakter militarny, choć dla równowagi są i harcerskie
(nie czynię żadnego rozróżnienia na ZHP i ZHR - to taka śmieszna zabawa
z gatunku „jestem kibicem i bronię koszulki mego klubu").
Z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że część z nich poświęca
naprawdę dużo czasu na doskonalenie się oraz na tworzenie warunków,
w których nieuchronnie pojawi się przygoda.

Ja akurat lubię survival kameralny, bez narzucania sobie choćby czegokolwiek
z Obowiązkowych Obowiązków Prawdziwego Survivalowca.
Nie lubię tłumów oraz tłumaczenia się z tego, że nie umiem dobrze
rozpalać ognia albo nie znam się na grzybach.
Lubię mój własny, prywatny survival.
Lubię w nim... BYĆ.

Mogę cię zapewnić, że survival sprawdzi się,
gdy zajmiesz się nim w tym szczególnym okresie,
kiedy będziesz szukał Boga.
Albo Człowieka.
Albo sensu życia.

Albo samego siebie..."



Napisałem to wszystko po lekturze artykułu we Wprost,
który napisała Joanna Kostyla i zatytułowała „Dorosłe dzieci".

Artykuł Joanny Kostyla


Zastanowiłem się jeszcze nad tym, jak to się jest dzieckiem
i nad tym, czy to się opłaca.

Survival - jak być dzieckiem


Powrót do pierwszej strony