DWIE MATURY
Sławomir Kwiatkowski
English version
Los tak zrządził, że w życiu swym przechodziłem dwa egzaminy maturalne -
i oba z pomyślnym skutkiem.
Pierwszy odbył się w maju 1935 roku w mym rodzinnym mieście -
Lublinie (liceum męskie im. Staszica), drugi zaś w listopadzie 1943 roku
w szkockim Dunalastair Hause (polskie liceum... żeńskie).
Pierwsze świadectwo dojrzałości zaginęło wraz z przedwojennymi sprzętami,
pamiątkami i dokumentami, drugie przechowuję do dziś dnia.
A jest na nim okrągła pieczęć z orłem i napisem w otoku:
"Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego".
Było to jedno z nielicznych ministerstw działających w czasie II wojny światowej na obczyźnie.
Między oboma egzaminami minęło ponad 8 lat obfitych w wydarzenia i zmieniające się krajobrazy:
od zielonych wierzchowisk Lubelszczyzny i przykrytej śniegiem tajgi rosyjskiej,
po wielobarwne tropiki i szkockie wrzosowiska.
Zanim zatem opowiem o tym drugim egzaminie,
przedstawię w dużym skrócie swoje losy w ciągu tych 8 lat.
To zajmie trochę miejsca, ale przecież tyle lat,
to - jak się mówi - niemały szmat czasu, a egzamin, to tylko 1 dzień.
Po pierwszej i - jak myślałem - jedynej maturze studiuję w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie.
Beztroskie wakacje spędzam w Brześciu nad Bugiem, gdzie przenieśliśmy się całą rodziną.
Dużo wędruję po Polesiu na rowerze, w kajaku i w samochodzie, przeważnie w gronie rówieśników obu płci.
Po uzyskaniu w 1938 roku absolutorium zaczynam przygotowywać rozprawę magisterską
i podejmuję pracę zarobkową w Warszawie. Na skutek odroczeń służby wojskowej ze względu na studia
- we wrześniu 1939 roku jestem poza wszelkim przydziałem i na powtarzane apele radiowe
7 września rano opuszczam stolicę i na piechotę kieruję do Brześcia.
Na początku zimy 1940 roku jestem w więzieniu sowieckim, skąd po roku wysyłają mnie
na mocy decyzji administracyjnej do "isprawitielno-trudowowo" lagru w miejscowości Sucha-Biezwodnaja.
Mimo przebytego zapalenia płuc oraz opuchlizny i owrzodzeń głodowych doczekuję
w lecie 1941 roku zwolnienia z obozu z zaświadczeniem, które mówi:
"Na osnowanii dogawora mieżdu sowietskim a polskim prawitielstwom amnistirujetsja polskowo grażdanina..."
Po różnych perypetiach trafiam z przydziałem pracy do kołchozu w Kazachstanie,
gdzie spotykam Polaków zesłanych w okresie wojennym na tzw. "wolną zsyłkę"
i pracuję na stepie z wolim zaprzęgiem.
Potem w poszukiwaniu Armii Polskiej, o której wieści szeptane docierają wszędzie,
wędruję do Turkmenistanu nad Amu-Darią i wywinąwszy się od kopania kanału
nawadniającego pustynię Kara-Kum ląduję w grupie półwojskowej w Kirgizji u podnóża gór Tień-Szań.
Po wyjściu cało z epidemii tyfusu, która pochłonęła wiele ofiar śmiertelnych,
wędruję przez kilka dni pieszo do miejscowości Ługowoje, gdzie działa ostatnia polska komisja poborowa.
Jest ostatni dzień marca 1942 roku. Otrzymuję wprawdzie kategorię C,
ale jestem przyjęty i po kilku dniach mam już nawet mundur angielski,
tylko na nogach tkwią stare kalosze podwiązane sznurkiem.
Wkrótce jestem w Uzbekistanie jako prawdziwy żołnierz (chociaż ćwiczę karabinem wyrzezanym z drewna),
najpierw w Guzar, później w 6 Dywizji Dzieci Lwowskich w Szachriziabs.
Tutaj na ruinach XIV-wiecznego pałacu Timura polski trębacz w każde południe gra hejnał mariacki.
Jestem ciągle głodny, bo niełatwo odrobić kilkuletnie zaległości, a niezbyt obfite racje żołnierskie
musimy dzielić z napływającą zewsząd polską ludnością wywiezioną do Kraju Rad.
W końcu sierpnia 1942 roku ewakuujemy się do Persji przez turkmeński port Krasnowodsk
nad Morzem Kaspijskim. Na statku dopada mnie ostry atak malarii i prosto z plaży
w perskim Pahlevi zostaję przeniesiony do hinduskiego szpitala wojskowego pod namiotem
na przedmieściach Teheranu. Tutaj po jakimś czasie dochodzę do siebie,
muszę tylko rozstać się z kilkoma zębami nadwątlonymi przedłużonym postem.
Malaria odezwie się jeszcze w Szkocji, za to polski dentysta wprawi mi brakujące zęby.
Tymczasem polska armia ewakuowana ze Związku Radzieckiego, przemianowana
na II Korpus w odróżnieniu od I Korpusu rozlokowanego na Wyspach Brytyjskich, przenosi się do Iraku.
Moja grupa ozdrowieńców z Teheranu ładuje się do samochodów i jedzie przez Kazwin,
Hamadan, Kermeszan przecinając przed granicą łańcuch gór Zagros.
Wcielono nas do ośrodka zapasowego i umieszczono pod namiotami na niewielkich wzgórzach
w pobliżu miejscowości Chanakin, około 180 kilometrów na północny wschód od Bagdadu,
na pograniczu iracko-kurdyjskim. W pobliżu rozlokowano też oddziały należące do 5, 6 i 7 dywizji.
Tutaj kontynuujemy szkolenie wojskowe, pełnimy służbę wartowniczą przy rafinerii
nafty zaopatrującej w benzynę śródziemnomorski teatr wojenny, konwojujemy dostawy
sprzętu wojskowego z portu Basra nad Zatoką Perską do Bagdadu i okolicy.
Zdarza się, że w drodze zasiadamy przy jednym ognisku z żołnierzami hinduskimi
(co nie znalazło aprobaty u oficerów brytyjskich) lub kupujemy Hindusom coś
w kantynie żołnierskiej dostępnej tylko "białym".
W I Korpusie było dosyć oficerów, istniała nawet kompania oficerska,
brakowało natomiast szeregowych. Na wiosnę 1943 roku otrzymałem wraz z innymi żołnierzami
skierowanie do W. Brytanii. Morze Śródziemne było wówczas opanowane przez okręty
niemieckie i włoskie, i aby dostać się do Europy trzeba było opływać dookoła Afrykę.
Transport nr 67 wiozący oprócz Brytyjczyków 800 szeregowych i 10 oficerów polskich
wypłynął z Basry do Bombaju dnia 3 kwietnia 1943 roku. Wszyscy otrzymują szorty i hełmy korkowe.
Na miejscu po wyładowaniu statku wiozą nas do obozu wojskowego w Deolali,
miejscowości położonej około 200 km na północny-wschód, w pobliżu linii kolejowej
rozwidlającej się ku Nagpur oraz Dżabalpur w środkowych Indiach.
W obozie czeka na każdego osobny namiot z moskitierą i - nieoficjalnie -
hinduski posługacz gotów za kilka anna i coś do zjedzenia wykonać drobne usługi.
Mamy możność zwiedzić Bombaj (piękne budynki rządowe wzniesione przez Anglików,
ledwo odziani ludzie śpiący na gołej ziemi, błąkające się wychudłe święte krowy)
oraz Deolali (dwukołowe wozy ciągnione przez białe bawoły przyozdobione kwiatami
między rogami, gromady małp obsiadające drzewa na skwerach miasteczka i zaklinacze z wężami w okrągłych koszykach).
W obozie tym przebywamy 2 tygodnie po czym siadamy znowu w Bombaju na nowy statek "Straighthearth"
i - tym razem - w dużym konwoju z kilkoma niszczycielami w eskorcie ruszamy do Durbanu
w Południowe Afryce. Tutaj spędzamy znowu 2 tygodnie w pobliskim obozie w miejscowości Clairwood.
I tutaj mamy okazję wielokrotnie odwiedzić piękne, białe, nowoczesne miasto Durban
z jego segregacją rasową i dźwiękiem dzwoneczków zdobiących gołe nogi murzyńskich rykszarzy)
oraz pospacerować w łagodnym powietrzu asfaltową szosą przecinającą zielone pola
w okolicy obozu. Dalszą podróż do Europy odbywamy samotnie. "Orion", duży uzbrojony
transportowiec wyposażony jest w urządzenia radarowe pozwalające mu unikać spotkania
z niemieckimi bądź japońskimi łodziami podwodnymi. I oto na samym początku
zamiast opłynąć Przylądek Dobrej Nadziei, statek kieruje się daleko na południe
ku Antarktydzie, aż zaczyna nam być chłodno w naszych tropikalnych strojach.
Szczęśliwie pozbywamy się intruza, wracamy na trasę i bez żadnych przygód docieramy
do portu Freetown (Sierra Leone). Po kilkudniowym postoju bez wyładunku
ruszamy dalej i w końcu czerwca lądujemy w Liverpool w środkowo-zachodniej Anglii.
Ta część trasy z Durbanu do Liverpool była pomyślna dla mnie, gdyż
1° było sporo kołysania i wielu towarzyszy drogi unikało jedzenia, więc mogłem używać ile dusza zapragnie;
2° wchodziłem w skład małego polskiego zespołu dyżurującego na zmianę z Brytyjczykami
przy czterolufowych wukaemach przeciwlotniczych zainstalowanych na górnym pokładzie
i w związku z większą swobodą ruchów mogliśmy dobrze wysypiać się w pustych zakamarkach statku.
W sumie cała ta podróż trwała prawie 3 miesiące i w czasie jej trwania
dwukrotnie przekraczaliśmy równik - tylko, że nikt nie zadbał, by z tej okazji Neptun
dokonał na nas zwyczajowego obrządku. Z Liverpool w zielonej Anglii jedziemy
do obozu rozdzielczego w Achtermuchty w górzystej Szkocji.
Tam dowiadujemy się o tragicznej śmierci generała Sikorskiego.
Dopiero też tam dostaję swój pierwszy dokument osobisty
(rosyjskie "udostowierienije", i tak nieprzydatne na Wyspach,
zostało zatrzymane przez komisję poborową w Ługowoje i więcej go nie widziałem).
W naszych książeczkach wojskowych jest mało szczegółów.
Poza zdjęciem (nigdy potem nie wyglądałem tak dobrze) numerem bieżącym,
imieniem i nazwiskiem, datą urodzenia (ale bez miejsca urodzenia), opisem wyglądu
i literkami R.C. (skrót angielskich słów "rzymski katolik") nie ma nic więcej.
Później dopiszą mi jeszcze "grupa krwi A".
Ale nie ma czasu na rozważania. Dostaję przydział do 3 batalionu
Pierwszej Samodzielnej Brygady Spadochronowej. W jego skład wchodzili głównie żołnierze
przybyli z Bliskiego Wschodu. Moja kompania stacjonuje w małym miasteczku szkockim
Freuchie koło Falkland. Przechodzimy intensywne szkolenie strzeleckie,
zaprawę spadochronową w "małpim gaju" w Largo oraz taktyczne ćwiczenia grupowe
z partnerami polskimi i brytyjskimi.
Któregoś dnia dowiedzieliśmy się, że żołnierze posiadający "małą" czy "dużą" maturę,
przy braku na to dowodów mogą uzyskać potwierdzenie oddając się egzaminowi
eksternistycznemu przed specjalną komisją powołaną przez Ministerstwo WriOP.
Zgłosiłem się bez większego namysłu, chociaż od 1940 roku rzadko kiedy
miałem w ręku książkę lub jakiś periodyk, zwłaszcza w języku polskim.
Dopiero w Achtermuchty udało mi się nabyć "Dzieje literatury polskiej" Wojciechowskiego
wydane w Londynie przez Kolina (dopiero teraz, przepisując ten tekst dowiedziałem się
że ja też uczyłem się z tej książki do matury - dop. syna Krzysztofa Jana) i trochę beletrystyki polskiej,
ale - oczywiście - żadnego podręcznika matematyki! Zresztą nabywając książki
nie myślałem jeszcze o żadnym egzaminie.
A tymczasem okazało się, że na sprawdzianie w Dunalastair House trzeba będzie
zmierzyć się nie tylko z polskim i matematyką, ale także z biologią, łaciną,
francuskim, propedeutyką filozofii oraz nawet z... religią!
W drogę na egzamin wyruszyliśmy ciężarowym samochodem batalionowym w grupie kilkunastu osób
pod dowództwem niezwykle sympatycznego oficera oświatowego, por. Waltera
ze znanej rodziny kupców warszawskich (otrzymałem wcześniej od niego "Vademecum ortograficzne"
wydane w 1941 roku nakładem Wojskowego Biura Propagandy i Oświaty; przechowuję je dotąd na pamiątkę).
Jechaliśmy przez Perth, Dunkeld, Pitlochry. Szkoła oraz internat dziewcząt
mieściły się w pałacu; naszą grupę rozlokowano w małym budynku znajdującym się
w pewnym oddaleniu na terenie parku. Chociaż dyrektor szkoły, będący księdzem,
starał się o utrzymanie nas w pewnej izolacji, bardzo szybko zostały ustanowione kontakty
z miłymi pensjonariuszkami, wymienione niektóre adresy, a do naszych rąk
trafiły wreszcie podręczniki. Okazały się one szczególnie przydatne do nauki... religii.
Otóż drugi ksiądz, pełniący obowiązki prefekta, zorganizował w szkolnej kaplicy
nabożeństwo na naszą intencję i podrzucił tam imienne kartki zawierające temat egzaminu z religii.
Mnie przypadł temat "łaska Pańska" i opanowałem go na tyle, aby zasłużyć na ocenę dobrą.
Taką samą ocen e uzyskałem jeszcze tylko z łaciny, czytałem bowiem i tłumaczyłem
dobrze niegdyś przyswojoną mowę Cycerona przeciwko Katylinie.
Z pozostałych przedmiotów wliczając w to (o hańbo!) także język polski,
uzyskałem tylko oceny dostateczne. Przyznam jednak, że zdziwiło mnie dosyć gładkie przebrnięcie
przez matematykę. Na ogół egzamin egzaminatorzy nie okazali się bardzo wymagający,
chociaż "ścięli" kilku kandydatów.
Nie pamiętam jak długo bawiliśmy w Dunalastair Hause. Po zakończeniu egzaminów
czekaliśmy odprężeni na samochód mający odwieźć nas do oddziałów.
Ponieważ miał on przybyć dopiero późnym przedpołudniem, por. Walter
poprowadził nas na pobliski szczyt Grampianów - Schichalion.
W jego okolicy miał się ukrywać Rob-Roy, związany raczej z dziejami pogranicza szkocko-angielskiego.
Po południu planowano zabawę taneczną uczennic z Dunalastair Hause.
Pomimo ich próśb, do których dołączył por. Walter, ksiądz dyrektor odmówił
dopuszczenia do niej chłopców - dziewczęta miały tańczyć tylko ze sobą.
Ponieważ samochód dotarł dopiero o zmierzchu, dziewczęta przypuściły nowy atak na dyrektora,
wskazując mu na niebezpieczeństwo nocnej jazdy po górskich drogach,
jednak nie odniosły sukcesu i ruszyliśmy nie czekając w drogę powrotną.
Zdarzyło się, gdy wąska droga łączyła się pod końcem prostym z drugą, obramowaną -
jak to w górskich drogach - kamiennym murkiem, że samochód nasz wpadł nań
i po odbiciu zatrzymał się przebiwszy ścianę stojącego opodal domku.
Kilka osób zostało poturbowanych a nowoupieczony maturzysta,
Ignacy Żebrowski, doznał (nomen omen) złamania żebra.
W grudniu 1943 roku odkomenderowano mnie na II kurs Szkoły Podchorążych Brygady
w Earlferry House (Elie). We wrześniu 1944 roku, dwudziestu czterech nas,
podchorążych z tego kursu, wzięło udział w bitwie pod Arnhem w Holandii.
Wśród trzech z nich tam poległych, byli dwaj uczestnicy egzaminu eksternistycznego
z Dunalastair Hause: Ignacy Żebrowski i Tadeusz Ostojski.
Tacy byli "turyści generała Sikorskiego"...
English version
Powrót do poprzedniej strony
Powrót do pierwszej strony
Strona utworzona dnia 28-02-2002
przy pomocy programu Pajączek 2000 PRO