Jesień 1998

PRZYGODY Z SURVIVALEM

CZYLI

wakacje 1998 z plecakiem


Majkel

[Powrót do: Przygody]

Było ich sześciu. Tylko dwóch spośród nich nie chodziło do SP 184 na Radogoszczu-Wschodzie, w Łodzi. Ale zaczęło się tak, że jeden z tych dwóch spotkał trzech spośród tych czterech.
Było to na obozie w Tleniu, w Borach Tucholskich.

Jasne... ?


Pisze Krzysztof:

Już w listopadzie ubiegłego roku Mały zaczął wzdychać, że nie może się doczekać wyjazdu w Bieszczady. Od tego czasu, kiedy spotkaliśmy się w Tleniu, minęło ładnych parę lat i Mały skosztował już trzykrotnie wspólnego łazikowania po Bieszczadach. Prawdę mówiąc ja też miałem ochotę na wyjazd, i to zaraz. Toteż nic dziwnego, że kiedy w maju zapytano mnie, czy jedziemy w tym roku na nasz obóz, odpowiedziałem od razu: "TAK!"

Kandydatów do wyjazdu było na razie trzech. Czwarty, który też od lat jeździł z nami, podpadł mamie, no i okazało się, że nie dostanie zgody na wyjazd. Zastanawiałem się nad tym, jaki ma być ten obóz w te wakacje... Może pojedziemy w inne okolice ? Może nie weźmiemy ze sobą namiotów ? Przyszło mi do głowy, że powinienem sprawić to, że doświadczeni traperzy będą uczyć tych początkujących.

Pomyślałem, że warto było by wobec tego znaleźć kogoś, kto jeszcze na taki obóz nie jeździł. Postarałem się więc, aby wiadomość dostała się do szkoły na naszym osiedlu. Ponieważ napisałem książkę o sztuce przetrwania, spotkałem się kilka razy z uczniami SP 184. Myślałem, że to dobrze nakłoni ich do wyruszenia na nieznane szlaki razem z nami.

Tymczasem okazało się, że kandydatów było tylko dwóch, a i oni, z nieznanych powodów nie zdecydowali się na podjęcie ryzyka. Trudno!

Jakoś jednak tak się stało, że dołączyło do nas dwóch ludzi związanych z tą szkołą: jeden ukończył ją przed rokiem, a kiedyś był już z nami, drugi - nie, ale też nie był na spotkaniu autorskim i trafił do nas zupełnie w inny sposób. Potem do kompletu doszedł Majkel. On był "nie nasz", ale - jak się potem okazało - nie było to żadną przeszkodą. "Nie nasz" oznacza, że nie mieszkał na naszym osiedlu, ani nie chodził do wspomnianej szkoły, ani też nie jeździł jeszcze na nasze obozy.

To Majkel jest widoczny na początku naszej gazetki - w nagrodę!


Oto mapa terenów, które polubiliśmy tak bardzo, że co roku tutaj musimy przyjeżdżać...
Oto mapa terenów, które polubiliśmy tak bardzo, że co roku tutaj musimy przyjeżdżać...

Dalej pisze Krzysztof:

Zanim jeszcze wyruszyliśmy, wysłałem dwa faksy i obszedłem kilka instytucji. Nie myślałem nawet wtedy, że przyniesie to takie efekty. Na przygotowanym przeze mnie pisemku zebrałem stemple i podpisy z ważnych dla nas instytucji: Dyrekcji Lasów Państwowych i Urzędu Miasta, Wydziału Ochrony Środowiska. Na pisemku opisane były nasze zamiar, a obie instytucje dawały do zrozumienia, że jesteśmy ludźmi godnymi zaufania. Faksy były wysłane do Komendy Głównej Straży Granicznej oraz, oczywiście, do Dyrekcji Bieszczadzkiego Parku Narodowego.

Okazało się, że dzięki pozwoleniom na, w miarę swobodne, poruszanie się w pasie granicznym w Bieszczadach, nie mieliśmy żadnych kłopotów, jakie są związane zazwyczaj z naruszaniem określonych przepisów.


Mała, kieszonkowa książeczka (8 x 11 x 2 cm) napisana po angielsku, jest wspaniałą ściągawką dla każdego, kto zna ten język i do tego wybiera się na szaloną wędrówkę w dziczy lasów i gór.

Ale... nawet ci, którzy nie znają języków obcych, mogą skorzystać z porad zawartych wewnątrz przewodnika - w pełni zrozumiałe dla każdego rysunki pokazują w jaki sposób można osiągnąć to, co chcemy.

Kolorowe ilustracje roślin pokazują, które z nich nadają się do zjedzenia, a które z kolei są śmiertelnie trujące.

SAS survival guide - John Wieseman

Autorem tego podręcznika opierającego się na wiedzy specjalnych brytyjskich oddziałów SAS (Special Air Service) jest John Wieseman, który od ponad 20 lat szkolił żołnierzy armii brytyjskiej w ciekawej i ważnej sztuce przetrwania w trudnych warunkach.
Jego doświadczenie jest naprawdę ogromne. Wykorzystał je również do napisania książki o wszelkich sprawach przetrwania w mieście ("The Urban Survival Handbook"), gdzie pisze o zagrożeniach ze strony chemii, awarii instalacji, narzędzi, ruchu drogowego, żywiołów i ludzi...


Pisze Majkel:

Obóz był generalnie spoko (pomijając deszcze, odciski, komary, muchy i strome szczyty). A tak naprawdę obóz był fajny! Można się było wiele nauczyć. Marsze oczywiście często były długie i męczące, i można było nabawić się sporych odcisków, ale myślę, że to wszystko rekompensowały piękne widoki gór.

Najlepsza zabawa była wtedy, gdy padał deszcz. Właśnie wtedy nasz Krzyś kazał czołgać się w potokach, w których woda zmętniała od mułu i gliny (on sam chciał, słowo honoru!!!), albo kazał nam łazić po błocie, w które można było się zapaść po kolana. Pytacie pewnie dlaczego ? Otóż dlatego, że chciał mieć zdjęcia do swojej książki...

Pamiętam takie zdarzenie, kiedy to wyszedł pewnego ranka i  wrócił po południu, z całą kupą zielska, pokroił to, ugotował i kazał zjeść. Oczywiście danie to nie smakowało jak hamburger w McDonaldzie, ale trzeba było zjeść, bo nic innego nie dostaliśmy.

Pamiętam też, jak Krzyś rozdzielił nas na dwuosobowe grupy, wypuścił na dwie doby samopas pod górę i na domiar złego zabronił iść szlakiem. Pierwsza noc była całkiem znośna, ale drugiego dnia po południu zaczął padać deszcz. Na szczęście miałem ze sobą namiot. Idąc wraz z kolegą dalej, spotkałem drugą parę. Biedacy byli cali przemoczeni i układali się właśnie do snu w szałasie z folii. Przygarnęliśmy ich do swego namiotu.

Po suchej, lecz ciasnej nocy spotkaliśmy się wszyscy na górze Okrąglik, po czym zeszliśmy do miasta (tutaj Majkelowi chodzi o Cisną - wielkie mi miasto!). Wszyscy przeżyli i to bez żadnych uszczerbków na zdrowiu.

Na koniec chciałem coś powiedzieć: może pomyślicie, że jestem masochistą, ale w przyszłym roku też jadę!

Ta książka powstała jako jedna z pierwszych, polskich książek o survivalu. Przed nią pojawiła się jedynie książka mistrza survivalu - Jacka Pałkiewicza.

Obok widać jak wygląda okładka książki, która jako pierwsza zaczęła mówić o survivalu w naszych, polskich warunkach. Każdy chłopiec i każda dziewczyna w naszym kraju mogą skorzystać z zawartej w niej wiedzy. Ważną rzeczą jest to, że na końcu książki podana jest bibliografia, czyli spis książek na ten sam lub pomocny temat.

Survival po polsku - Krzysztof Kwiatkowski

Autorem "Survivalu po polsku" jest Krzysztof Kwiatkowski. Tak, ten sam, który organizuje obozy opisane w tej gazetce! W książce opisane są przygody, które zdarzyły się na naszych obozach. Niektórzy z nas rozpoznają się w tych opisach i z radością wszystko wspominają.

Książka jest bowiem nie tylko podręcznikiem, ale też gawędą, która pozwala czuć się, jakby się rozmawiało z autorem siedząc późnym wieczorem przy ognisku. Potem ma się wrażenie, że się znacie od dawna...


Pisze Mario:

Można by rzec, że obozy organizowane przez Krzyśka należą do tych, o których człowiek nie zapomina. Coś sprawia, że ludzie będący wcześniej harcerzami wolą jeździć z nami. Rodzice, mimo iż wiedzą, że nie są to obozy lekkie, chcą wysyłać na nie swoje dzieci. Ten, kto zna Krzyśka - naszego instruktora, a zarazem świetnego kumpla - doskonale wie dlaczego tak się dzieje. Człowiek-encyklopedia, który zna na wszystko odpowiedź, potrafi zachęcić największego twardziela do samoistnych zmian na dobre, znajduje wyjścia z sytuacji bez wyjścia, pomaga wszystkim wokół siebie, przez co ma tzw. "swoich", m.in. wśród: dzieci, młodzieży, osiedlowych żuli, sąsiadów, dyrektorów, studentów, dziennikarzy, nauczycieli, wojskowych (generałów!!!)..., i lista ta ciągnie się jeszcze długo. Co najważniejsze: CIĄGLE MIEWA PRZYGODY!

Survival to przygoda i wie o tym każdy, kto choć raz się z nim zetknął. Z wojskowej sztuki przetrwania na tyłach wroga (bez żywności, schronienia i środków do życia, przez co najmniej kilka miesięcy) sztuka nauczana tylko w elitarnych jednostkach, to dzięki ludziom takim jak Krzysztof, staje się sztuką dostępną szerszemu gronu zainteresowanych. Tutaj dowiadujemy się, że czysto wojskowy survival ewoluował, stając się... sztuką życia.

Ogólnie rzecz biorąc, przygody zdecydowanie wolę opowiadać niż opisywać na piśmie. Powód ? Ustne opowiadanie bowiem oddziałuje niewątpliwie bardziej na słuchacza, gdy ten ma okazję usłyszeć, dajmy na to: ryk niedźwiedzia, z którym mieliśmy swego czasu "mały kłopocik". A poza tym - każde słowo opowiadanej, z życia wziętej historii, nasączone jest emocjami.

Tego lata zapowiadał się obóz naprawdę wyjątkowy. Tak też i się stało.

Mimo, iż tradycyjnie nie dawaliśmy tego po sobie poznać, chyba każdy z nas, mówiąc o ładnej pogodzie w Bieszczadach, głęboko marzył o kolejnych, wielkich i tradycyjnych dla tej części gór zerwaniach chmur i burzach. Te, nienawidzone przez nas wcześniej niespodzianki natury, stały się dla wtajemniczonych symbolem przygody. Cóż mogliśmy wiedzieć o tym wcześniej, nie ruszając się poza miasto, zajęci codziennością miejskiego życia.

Ze "starej brygady" zostało nas czterech. Doszło dwóch "nowych Młodych", jak więc widać nasze wędrujące grupy - tradycyjnie - nie są zbyt liczne. Lecz chyba i po części dzięki temu zdołaliśmy uzyskać kilka, bardzo dla nas istotnych, zezwoleń m.in. na poruszanie się i obozowanie poza przeznaczonymi do tego miejscami. Czy można wyobrazić sobie coś bardziej dzikiego niż chodzenie po zupełnie nienaruszonych cywilizacją, najpiękniejszych i najczystszych miejscach zadymionej na co dzień Polski ?


Spróbuj napisać pod podany adres, może uda ci się zdobyć trochę wiedzy o survivalu!

Najlepsza chyba książka o sztuce przetrwania w najrozmaitszych warunkach,
od arktycznych do tropikalnych - jaka została wydana w Polsce. Duża ilość ilustracji
i klarowne wyjaśnienia czynią z niej wspaniały przewodnik - 
nawet dla tych, którzy zupełnie nic nie umieją.

Kaseta (z polskim tłumaczeniem) zawiera nagrane spotkanie z Johnem Wisemanem. Wspomniany już wyżej szkoleniowiec SAS pokazuje tajniki survivalu.

Książkę i kasetę wydało
Wydawnictwo PELTA:

Ul. Świętokrzyska 16
00 050 Warszawa


Dalej pisze Mario:

Na pierwszy, ciekawszy nocleg mieliśmy być zawiezieni przez świeżo zaprzyjaźnionego leśniczego. Jak zapowiadał - teren zupełnie dziki, ale możecie spodziewać się niespodzianek. Tajemniczo zabrzmiały owe "niespodzianki" w jego ustach. Krzysiek niewiele nam na ich temat powiedzieć. Atmosfera się podkręcała. Samochód nadleśnictwa mógł dowieźć nas tylko do połowy drogi, skąd już na piechotę bardzo błotnistą "drogą siedmiu potoków" (tak ją nazwaliśmy od liczby rzeczułek ją przecinających). Było ciepło i sucho, a my szliśmy droga z zaschniętego błota, głębokimi wyżłobieniami zrobionymi przez wielkie koła traktorów miejscowych drwali. Krążą, ponoć prawdziwe, słuchy, że większość pracujących w Bieszczadach ludzi, to dawni recydywiści, zsyłani tu na przymusowe roboty od skończenia II wojnie światowej, kiedy to Bieszczady były już bezludne i kompletnie zdziczałe.

Pokonanie potoków nie stanowiło problemu, wystające z nich suche garby kamieni były bardzo przydatne. Wkrótce jednak zmuszeni byliśmy zboczyć z drogi i wejść w las. Naszym oczom ukazała się, położona na zboczu jakiejś stromej góry, duża polana porośnięta gęstą, wysoką i sięgającą po pas trawa z obowiązkowymi ostami. Trzeba było iść prawie na kolanach, będąc schylonym i opierając się dla bezpieczeństwa rękoma o ziemię. Dość ciężki plecak, z namiotem w środku, nie ułatwiał wspinaczki. Po parogodzinnym marszu dotarliśmy do wcześniej wskazanego nam na mapie miejsca. Byliśmy na grzbiecie góry, która od razu wydala mi się idealna na umocnienia wojskowe. Grzbiet porośnięty gęstym, świerkowo-liściastym lasem, zaś trzy zbocza, zbadane przez nasz zwiad, stanowiły odkryte polany.

Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na rozbicie namiotów. Nie musieliśmy długo szukać, a znaleziony kawałek prostego gruntu był podejrzanie idealny tzn. piękny widoczek na leżącą 100 m niżej dolinę ze strumieniem, wysunięty nad nią nieco więcej niż reszta grzbietu, osłonięta od czterech stron gęstymi drzewami. Moje podejrzenia okazały się słuszne. Było już za ciemno, aby przestawiać namioty, a noc musieliśmy spędzić na terenie cmentarza, prawdopodobnie połemkowskiego.

Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie te obruszane, ukryte do tej pory w głębokiej trawie, krypty. Nazajutrz odkryliśmy kolejne skarby: bodajże przedwojenne zwaliska domów zasypanych warstwa ziemi i... kilka zdziczałych drzew owocowych.

Postanowiliśmy przekoczować tu przez kilka dni. Jedliśmy co było w lesie pod ręka. Najsmaczniejszy okazał się obiadek z kwaśnych jak diabli jabłek-mikrusów, mięty, szczawiu, babki oraz rezerw suchego już i pokruszonego chleba. Wiedzieliśmy doskonale, że to dopiero "rozgrzeweczka", i dalej czeka na nas więcej niespodzianek.

Przez parę dni lało, co wcale nie przeszkadzało Krzyśkowi przeprowadzać z góry zaplanowane ćwiczenia.

Zeszliśmy z powrotem do drogi, którą tutaj doszliśmy. Oczywiście od razu nam się wyjaśniło, dlaczego leśniczy nie mógł jechać dalej. Z początku udawało nam się zgrabnie wymijać te co większe kałuże oraz błotniste grzęzawiska, jednak po kilku minutach tego męczącego dla nas marszu, stwierdziliśmy, że nie ma sensu omijać tego wszystkiego, bo "trapery" i tak czyste nie będą.

"Trapery", jak "trapery" - a MY... ?!

Szliśmy, przeprawiając się przez potoki, które na skutek opadów stały się rzeczkami, nie - rzekami.

Pierwszego porwało Michała (Majkela), a że był z nami pierwszy raz, pozwoliliśmy mu nieco popływać. Niechaj się chłopak uczy!

Kto by się przejmował całkowicie mokrym ubraniem, błotem we włosach i na twarzy, wszechobecnym zimnem i brakiem możliwości wysuszenia tego wszystkiego (przecież padało!). A nam jednak było tak cudownie...!

Wybrano mnie, honorowo, do robienia pompek w błocie po łokcie! I czym ja sobie na to zasłużyłem ?! Kto mi nie wierzy, niech sprawdzi - są zdjęcia. Jak poprosicie - Krzysiek na pewno je wam pokaże.


Droga leśna zamieniła się nagle w rwący potok pełen niespodzianek
Droga leśna zamieniła się nagle w rwący potok pełen niespodzianek

Dalej pisze Mario:

Kolejnych optymistycznych przeżyć zaznałem podczas "pościgu". Cóż to takiego było ? Podczas trzydniowego marszu, podzieleni na trzy dwuosobowe grupy, mieliśmy za zadanie ukrywać się przed strażą graniczną i dojść do szczytu znajdującego się w paśmie granicznym (a był to słynny Okrąglik).

Oczywiście wszystko to było legalnie, gdyż nasz instruktor - cudowny Krzysztof - miał ze strażą ochrony pogranicza układ: my poćwiczymy ukrywanie się przed wami, WY zaś -"łapanie przemytników".

Tym razem musieliśmy pozbyć się namiotów a cały nasz prowiant starczył nam na jedną, dobrą kolację. Ja i młodszy ode mnie Łukasz mieliśmy podążać na przełaj: przez las, strumieniami, w kierunku południowo-zachodnim. Droga nie wydawała się ciężka, ale...

Było bardzo pogodnie, co tym razem nas cieszyło, bowiem bez namiotu byłoby raczej "nieciekawie" (...hehehe...!)

Tak miną niemal cały dzień marszu. Po drodze - żadnego mijanego turysty, bo przecież poruszaliśmy się już po terenie "zakazanym".

Sporo czasu musieliśmy poświęcić na stworzenie kamuflażu, na wypadek "potyczki" ze strażą graniczną.

Najlepsza była akcja, kiedy na ciągnącej się bez końca leśnej drodze pojawił się w oddali JEEP.

"Skaczemy!" - krzyknąłem, i już po chwili, wraz z Łukaszem, który mimo, iż był z nami po raz pierwszy, okazał się wiernym kompanem - znaleźliśmy się w przydrożnych krzakach.

Ach... jakie to cudownie uczucie - być niezauważonym! Inaczej skończylibyśmy już tę przygodę.

Dalej trzeba było iść ostrożniej. Szliśmy jeden za drugim, tuż przy krawędzi lasu, tak, aby w każdej chwili móc się do niego schować. Szukając miejsca na nocleg zboczyliśmy na ścieżkę zwierząt, na której to znajdowały się, niepokojące dla nas, świeże ślady łapy MISIA i jego dzieciaka.

Robi się zatem ciekawie, my tu mamy przecież nocować!

Drzewa się do tego nie nadawały - świerki! Wybraliśmy więc miejsce pomiędzy małymi choineczkami na dość obszernej polanie.

Łukasz nie krył swoich obaw - pod gołym niebem ? Z niedźwiedziami ?!



Koszulka... Tak oto wyglądały plecy na naszej obozowej koszulce. Było to w wakacje roku 1997.

Nadruk na T-shircie sponsorował nam biznesmen, który bardzo zapalił się do takiego wędrowania. Pan Jacek Konieczny, właściciel firmy JAKON z Pabianic, miał wówczas nawet zamiar wyruszyć razem z nami, zakupił już sobie solidne buty, śpiwór i namiot. Niestety - sprawy biznesu przeważyły. Jedynie namiot pojechał, dożywotnio chyba wypożyczony przez pana Jacka na obozy w Bieszczadach.

Koszulki cały czas wzbudzały zainteresowanie innych wędrowców. Już w pociągu znalazł się chętny do zakupu jednej sztuki. Potem zaczepiano nas na polach biwakowych i na szlaku, póki nie zaginęliśmy w ostępach leśnych.

Teraz mamy je na pamiątkę.

W 1998 roku mieliśmy natomiast traperskie kapelusze, które niestety strasznie zamakały.


Dalej pisze Mario:

Zabezpieczyłem nieco teren używając kawałków jaskrawo-niebieskiej folii i linki do stworzenia fladrów, które po zawieszeniu na wysokości oczu zwierzęcia powodują jego chwilową dezorientację i "zamknięcie dostępu do wnętrza". Pomysł wydawał się niegłupi, ale czy zda to egzamin nocą ?

Jakieś pół kilometra dalej, w dolinie, unosił się dym. "To na pewno kolejna strażnica - stwierdziłem - musimy to sprawdzić". Tak też i zrobiliśmy. Czołgając się przez las od strony przeciwnej kierunkowi wiatru (by nas nie wyczuły psy) dotarliśmy na mniej bezpieczną odległość. W oddali widać było jakieś namioty, pakamerę, motocykl crossowy - jakich używa służba graniczna - i paru mężczyzn w spodniach "moro" uwijających się z wiaderkami. Podczołgaliśmy się bliżej. Łukasz został z tyłu i ukryty w głębokiej, przydrożnej trawie obserwował.

Ja - ruszyłem. Jakie było moje zdziwienie, gdy ujrzałem grupkę drwali-węglarzy opróżniającą wielkie kotły. Pakamera stała tam faktycznie, a namiotami okazały się sterty drewna przykryte plandekami. Aleśmy się strachu najedli!

Udaliśmy się na rozmowę z tymi, żyjącymi w głębi lasu, ludźmi. Chodziło nam o możliwie najkrótszą drogę do szczytu. Pytamy więc. Na co oni: "Cooo ?, na Wirchy, godocie ?"

"Nie, na szczyt, na Okrąglik" - poprawiłem.

"No to na Wirchy!" - usłyszałem ponownie.

"No tak, niech będzie i na Wirchy. To którędy ?" - pytam.

"Ooo!, gdzie wy ?, my byli tutaj niedaleko i jak nidźwiedź nie ryknoł, tak nom sie serce prowie wyrwało. Uciekojcie, na Wirchy iść nie można!" - rzekł najrozmowniejszy.

"Nic tu po nas, idziemy... Wrócimy rano" - zdecydowaliśmy z Łukaszem.

Noc była cudowna. Gwieździste niebo i masa komarów unosząca się nad wlotami naszych śpiworów...


I tak wszyscy są mokrzy...: Mały, Mario, Di-dżej, Lukas i siedzący wygodnie Majkel
I tak wszyscy są mokrzy... : Mały, Mario, Di-dżej, Lukas i siedzący wygodnie Majkel
Rzeka okazała się gwałtowna, pazerna, i starała się to i owo ukraść, nawet golcom...
Rzeka okazała się gwałtowna, pazerna, i starała się to i owo ukraść, nawet golcom...

Pisze Mały:

Zadaniem moim jest napisanie o odczuciach związanych z obozem survivalowym. Lecz nie jestem w stanie opisać tylko miłych wspomnień. byłbym kłamcą pisząc o sobie w superlatywach. Dlatego nie mam zamiaru pomijać mojego lenistwa i braku zorganizowania (który trapi mnie, "weterana" naszych survivalowych wyjazdów w Bieszczady). W końcu byłem tam już trzy razy!! Śmiechu warte, co nie ?

A więc obóz był dobrze zorganizowany. Lecz nie obyło się bez niespodziewanych przeszkód (ma na myśli całe bieganie od strażnicy wojskowej, poprzez nadleśnictwo, do komendy policji). Całe jednak szczęście, że "Łysy" myślał o wszystkim. Koniec końców wysłano nas nad "Kobylskie", gdzie przeżyliśmy największe piekło na obozie (lecz nasze "masochistyczne" umysły domagały się czegoś ostrzejszego) - szkoda. Patrząc z perspektywy czasu moglibyśmy dostać bardziej po du.ach (bez skojarzeń). Kobylskie było naszą bazą wypadową z kompletnej dziczy do bardziej "stonkowatych" terenów, jak "Sine Wiry". Aczkolwiek był to dobry trening, po którym padaliśmy z nóg. Zdaniem "Bossa" z tej wycieczki właśnie mam najfajniejsze zdjęcie z całego obozu (co z tego, jak go do tej pory nie widziałem).

Wróćmy jednak do survivalu.

Czekała nas teraz długa szosowa przeprawa, którą (nikomu tego nie mówiąc) znienawidziłem, zanim jeszcze wyruszyliśmy. Moim priorytetem było dotarcie do najbliższego baru, ponieważ wiecznie głodny i wybredny. Przejadałem za całą grupę, za co mnie, "MAŁEMU" - wstyd!!!

"Zabawa" ze strażą graniczną i nocleg na szlaku minęły bardzo szybko. Jednak następnego ranka po dojściu do Okrąglika, mimo źle przespanej nocy, nogi każdego z nas pchały nas do przodu. Powód - jeden: GŁÓÓÓÓD!!! Dlatego dążąc do Cisnej tak, wytrwale jak my, pan Korzeniowski odpadłby po pięciu minutach (bez obrazy dla talentu tegoż sportowca). Tak szczęśliwie dotarliśmy do miasteczka, gdzie Krzyś z przyjemnością opróżniał swój portfel.

Jednak, co dobre, szybko się kończy.


Na Okrągliku spotkaliśmy się rano we mgle, jednak wkrótce pojawiło się słońce

Dalej pisze Mały:

I tak oto, moi drodzy, zostaliśmy "STONKĄ", czyli turystami w szpilkach, lusterkiem i szminką na ustach. Oczywiście nasze ukochane góry opuszczaliśmy dumni i bladzi (ubłoceni po szyję i umazani farbą maskującą po czoło). Oczywiście "stona" patrzyła się na nas jak na neandertalczyków. Cóż z tego, najważniejsze, że my bawiliśmy się w najlepsze. Czas kończyć i podsumować całą eskapadę. Chciałem podziękować za uprzejmość i chęć współpracy wszystkim pracownikom służb leśnych, a także wszystkim, którzy przyczynili się do umilenia nam "walki o przetrwanie".

Pisze Krzysztof:

Poruszaliśmy się często poza szlakami. Trzeba było pokonywać spore przeszkody na drodze, dlatego nieraz szliśmy po prostu strumieniem spływającym od szczytu, i z nim razem oglądaliśmy ujawniającą się nagle dolinę porośniętą trawami, albo w pocie czoła wychodziliśmy na grzbiet góry i oglądaliśmy szeroką przestrzeń. Potem znowu, jak wędrownicy z trylogii Tolkiena ruszaliśmy, ukryci przed oczami ludzi, wypełniać swą tajemną misję w miejscach, których jeszcze sami dobrze nie znaliśmy.

Trzeba przyznać, że żaden z naszych obozów nie był "byle jaki", chociaż zdarzało się tak, że z powodu koszmarnej pogody (rzeczy nie chciały schnąć nawet przez parę dni) i wobec tego tkwiliśmy zaklinowani w pobliżu drewutni u zaprzyjaźnionych gospodarzy. To, że obóz zwie się survivalowy, nie musi oznaczać zbiorowego samobójstwa. Dlatego przyjęliśmy, że nie będziemy się zmuszać do robienia tego, czego z pewnością nie będziemy chcieli robić. I jest nam z tym bardzo, bardzo dobrze. Nawet nie wiecie, jak...


Jeśli ktoś będzie chciał kiedyś skorzystać i wybrać się na włóczęgi w miejscach, gdzie nie spotyka się innych ludzi, jeśli ktoś chce znaleźć przyjaciół, jeśli ktoś chce poczuć, że jest dzielny - piszcie na e-mail

Opracowanie i zdjęcia - Krzysztof Kwiatkowski


[ strona główna ] [ NOTATNIK KRISKA ] [ AKTUALNOŚCI... ]
[ FILOZOFIA SURVIVALU ] [ ABC survivalowca ] [ PRZYGODY i RELACJE ] [ ŹRÓDŁA WIEDZY ] [ DYSKUSJE i ODEZWY ] [ RÓŻNOŚCI ]
[ ENGLISH VERSION ]